wtorek, 7 lutego 2017

Te Araroa: Rangitata / Mt Somers - Lake Ohau

Rankiem pożegnaliśmy się z rodzicami Robbiego, a on sam podwiózł nas jeszcze do głównej drogi;-) Trzeba było się dostać na drugą stronę Rangitaty, ale wcześniej wypadało znaleźć transport do Arundel. Od początku łapanie stopa szło opornie;-( Przemaszerowaliśmy dobre kilkanaście kilometrów nim Belgom udało się coś złapać. Mnie jakoś szczęście nie dopisywało. W końcu dwie turystki z Niemiec podwiozły mnie na szosę po drugiej stronie rzeki, ale do szlaku wciąż było bardzo daleko;-( Kolejne kilka kilometrów przemaszerowałem szutrową drogą aż w końcu usłyszałem za sobą trąbienie pick-upa;-) Jens i Ellen znowu mieli szczęście i farmer wiózł ich do celu! Załapałem się na miejsce na pace skąd, mocno trzymając się, podziwiałem tumany kurzu za samochodem!


Z góry jeszcze lepiej było widać ile wody niosła Rangitata! Na miejscu serdecznie podziękowaliśmy za podwiezienie i opanowaliśmy na chwilę miejscowy kibelek;-) Było już po 4 po południu, a chcieliśmy jeszcze dojść do Crooked Spur Hut! Dzień na szczęście był długi, a wzdłuż Bush Stream szło się nawet całkiem całkiem.


Słońce już zachodziło i w takim półmroku przyszło nam pokonywać ostatnie zejście i podejście do chatki;-) Jej lokalizacja była bardzo trafiona! Na miejscu była już Angelynn, która również w tym dniu objechała całą rzekę. Kolacje jedliśmy już przy czołówkach.


Rankiem zaplanowaliśmy, że spróbujemy dojść do Royal Hut. Pogoda była piękna, a krajobrazy jak na poprzednim odcinku do Double Hut;-) Podejścia nie były jakoś przesadnie męczące, ale znowu trzeba było uważać na kłujące rośliny. 


W chatce Stone wypadła nam pora obiadowa. Po mojej kontuzji pleców chyba już nie było śladu. Miałem tylko nadzieję, że już nic podobnego mnie nie spotka na szlaku, bo do mety było wciąż ponad 600 km;-)


Do Royal Hut było już tylko kilka godzin drogi więc pośpiech nie był już wskazany;-) Nie spotkaliśmy też nikogo na szlaku i szansa na wolne miejsca w tej chatce również była. Co ciekawe nawet na takim odludziu były ogrodzone działki, choć żadnych zwierząt hodowlanych nie widzieliśmy!


Chatka była pusta, a jej wnętrze zostało niedawno odnowione;-) Także w tym niepozornym "blaszaku" spało się całkiem, całkiem. Niestety była to też jedyna jak dotąd chatka, gdzie nie było książki gości DOC;-( Chcieliśmy rozpalić w piecu, ale nie było czym. Podobno drewno przywozili tu tylko myśliwi kiedy planowali dłuższe łowy w okolicach. Następnego dnia czekało nas podejście na najwyższy punkt całego Te Araroa - Stag Saddle 1925m. Liczyliśmy już tylko na dobrą pogodę, bo widoki miały być bardziej niż piękne!


Już przed Stagiem wiało strasznie, ale na przełęczy czekała mnie niespodzianka. Spotkałem Luke'a i Daisy, których ostatni raz widziałem przed Auckland - jakieś 1800 kilometrów temu:-) Pojawił się piękny widok na Lake Tekapo, a od zachodu widać było już błękitne niebo! Szybko też zdecydowaliśmy o kontynuowaniu marszu wariantem grzbietowym. Stokroć lepiej było coś zobaczyć niż męczyć się przez jakieś trawy i strumienie w dolinie.


Niestety Mount Cook nie był widoczny, ale za to Lake Tekapo i okolice jak najbardziej;-) W pełnym słońcu schodziliśmy do Camp Stream Hut na lunch, a metę zaplanowaliśmy sobie w okolicach parkingu nad jeziorem!


Do naszego noclegu był jeszcze spory kawałek, ale przy tak pięknej pogodzie nie zwracaliśmy na to uwagi;-) Pod wieczór zachodzące słońce tak mocno oświetliło okoliczne góry, że chyba nawet sam aparat miał problem ze złapaniem ostrości!


Po tak długim dniu nawet nie chciało mi się wstawać następnego dnia. Mieliśmy zamówione rowery na kolejny płaski odcinek do Lake Ohau, ale z samego rana zrezygnowałem i ruszyłem pieszo przed ósmą. Trochę pobolewała mnie lewa noga i nie chciałem mieć kolejnej kontuzji. W Lake Tekapo Village zrobiłem sobie skromne zakupy i wstąpiłem do kawiarni gdzie ponownie spotkałem Jensa i Ellen;-) Dalej moja stara mapa prowadziła mnie w kierunku Lake Pukaki.


Po drodze minąłem lotnisko skąd turyści odlatywali samolotami i helikopterami podziwiać Mount Cook! A dalej Breamer Road w kierunku Telegraph Hut. Niedaleko niej wypadło 2400 kilometrów! Byłem na miejscu około 4 po południu więc zdecydowałem się jeszcze przejść kilka kilometrów do Jeziora Pukaki. Istniała spora szansa, że zobaczę Mount Cook i przeczucie mnie nie myliło;-)


Gdy tylko dotarłem nad jezioro jakby specjalnie dla mnie wyszło na chwilę słońce. Pozwoliło mi to uchwycić najwyższy szczyt Nowej Zelandii z pięknym odbiciem śniegu;-) Niestety mój "zaawansowany" sprzęt fotograficzny nie posiadał zoom-u z prawdziwego zdarzenia;-( Po sporej sesji zdjęciowej zacząłem szukać odpowiedniego miejsca pod namiot i rozbiłem się pod typowo europejską brzozą;-) 


Noc, mimo takiej bliskości Alp, była bardzo ciepła, a za to nad ranem zaczęło wiać. W planie miałem spacer do Twizel, gdzie mieliśmy się spotkać większą paczką;-) Puki co niedługo po spakowaniu musiałem przeczekać deszcz;-( W połowie drogi nagle pojawiły się oznakowania mojego szlaku! O jego aktualnym przebiegu miałem się dopiero dowiedzieć wieczorem. Widoki były żadne więc, po chwilowej przerwie na końcu jeziora, ruszyłem w kierunku Twizel.


Wiatr był tak silny, że wielu "rowerzystów" dzwoniło do wypożyczalni żeby już je oddać i dalej kontynuować szlak pieszo;-) Mimo to kilku zatwardziałych cyklistów spotkałem jeszcze później przed Twizel. Na miejscu byłem pod wieczór i dostałem całą full-wypas przyczepę campingową dla siebie! Zrobiłem zakupy na następnych kilka dni, a już wieczorem po sytej kolacji oglądałem sobie TV i popijałem zimne piwko;-)


Do Lake Ohau szlak prowadził dalej lokalnymi drogami oraz wzdłuż całej sieci kanałów między jeziorami. Stworzono tu cały system hydroenergetyczny, który wykorzystywał różnicę poziomów od Lake Tekapo do Lake Ohau. Okoliczne kanały odprowadzające wodę z tych jezior wykorzystali nawet hodowcy łososi! 


Faktycznie był to nudnawy odcinek, ale nie żałowałem swojej decyzji o rezygnacji z roweru! Podobne dylematy miałem jak zrezygnowałem ze spływu na Whanganui, ale w końcu skoro był to szlak pieszy to wypadało go przejść;-) Przed Lake Ohau pojawił się nawet las sosnowy, ale mnie bardziej niepokoiły ciemne chmury nad górami, które miałem pokonywać w dniu następnym.


Nocowałem w namiocie na free campie przy Glen Mary Ski Club. Najważniejsze, że był dostęp do kibelka;-)


Obok swój namiot rozbili też Ben i Josh, których ostatni raz spotkałem w Comyns Hut! Następny dzień miał być już ostatnim w "województwie" Canterbury.









 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz