piątek, 31 marca 2017

Nowa Zelandia: Greymouth - Punakaiki - Lake Rotoroa - Abel Tasman (Inland Track) - Havelock - Picton

W Greymouth zdążyłem się oprać i w miarę dobrze najeść:-) Co po niektórzy lokatorzy z pokoju nie rozpoznali mnie nad ranem - widać, że brak brody zmienia człowieka! Nie chciało mi się już szukać fryzjera więc jeszcze z długimi włosami kontynuowałem podróż na północ. Ze złapaniem okazji nie było problemów i na dwie raty dostałem się w rejon Punakaiki. Sympatyczna starsza pani przy okazji opowiadała mi o życiu na zachodnim wybrzeżu, które jak się okazało, wcale nie było takie łatwe. Będąc już na emeryturze działała dalej jako wolontariusz w DOC rozmieszczając specjalne siatki wzdłuż ruchliwych nadbrzeżnych dróg oraz konserwując okoliczne szlaki turystyczne i spacerowe:-) W Punakaiki koniecznie musiałem obejrzeć skały - Pancake Rocks (skały naleśnikowe) - które na skutek erozji przybrały fantazyjne kształty. Wapień poddawany erozji przez miliony lat przypominał piętrowo ułożone naleśniki, a jeśli dodać do tego bujną roślinność subtropikalną i Morze Tasmana to do pełni szczęścia chyba wiele już nie trzeba. Żeby tylko jeszcze było słonecznie:-(


Zostałem podwieziony aż pod Westport, gdzie na skrzyżowaniu nawet nie zdążyłem przygotować kolejnego kartonu z napisem "Lake Rotoroa", a już miałem kolejny transport:-) Tym razem wiózł mnie górnik do Inangahua. Przy okazji dowiedziałem się więcej szczegółów o katastrofie w kopalni w okolicach Greymouth na początku obecnej dekady. Zginęło w niej 29 osób, a do mediów poszły nie końca prawdziwe informacje o przyczynie tej tragedii. W Inangahua szybko złapałem kolejny transport i tym razem podwieziono mnie nad samo Jezioro Rotoroa! W planach miałem przejście wzdłuż niego do Sabine Hut, ale potężne wiatrołomy spowodowały, że szlak zamknięto:-( Rozbiłem więc namiot na pobliskim campie i z rana ruszyłem w kierunku Richmond.


I tym razem szybko udało mi się coś złapać i z myśliwym dotarłem do Richmond:-) Co ciekawe sprawdził on moją wiedzę o okolicznych chatkach, w których nocowałem na początku stycznia tego roku! W kolejnym markecie Pack'nSave zrobiłem zaopatrzenie na tydzień i zjadłem "improwizowany" obiadek na pobliskiej ławce. Nie za bardzo wiedziałem gdzie się udać i w końcu padło na Motueka! Wśród licznych winnic oraz sadów owocowych złapałem transport i na miejscu przenocowałem w YHA. Mimo nie najlepszej prognozy pogody ruszyłem z samego rana Tasman's Great Taste Trail w kierunku Kaiteriteri.


Tym razem dominowały tutaj sady owocowe, gdzie mogłem zakupić najtańsze jabłka w Nowej Zelandii - 1,5$ za kg! W Riwaka były poza tym śliwki oraz gruszki:-) Z dużym plecakiem i kijkami trekingowymi nie za bardzo pasowałem do tego rowerowego szlaku, ale chyba nikomu to nie przeszkadzało. Na introdukowanych drzewach było już widać oznaki jesieni, a góry dokąd zmierzałem przykrywały chmury.


Ostatni odcinek do Kaiteriteri biegł już plażą i aż szkoda, że nie było wtedy słonecznie, bo złoty piasek wyglądałby tak jak we folderach w pobliskim I-Site. Specjalny statek wycieczkowy transportował stąd turystów w okolice kolejnych zatok wzdłuż wybrzeża Tasman Bay, a mnie pozostało dalsze dreptanie asfaltem wśród licznych bardzo krętych dróg w kierunku Marahau.


Tuż przed Marahau sfotografowałem mapkę ze szlakami w okolicy i ruszyłem mostem nad estuarium Marahau River. Musiałem uważać żeby nie ominąć mojej trasy, bo wzdłuż wybrzeża biegł również kolejny szlak typu Great Walk - Abel Tasman Coast Track. Podobnie jak we Fiordland przejście go wiązało by się z załatwianiem wpierw wszystkich formalności i słoną opłatą za noclegi w chatkach rozlokowanych na jego trasie. Poza tym pogoda już się psuła więc ruszyłem szybko w góry:-)


W planie miałem dotrzeć do Castle Rock Hut, ale dosyć strome podejścia szybko zredukowały ten odcinek do najbliższego schronu Holyoake's Shelter:-( I całe szczęście, bo tyle co zdążyłem wejść do środka i zaczęło padać. Okazał się on poza tym całkiem fajną Bivvą, gdzie mimo braku pieca było ciepło i przytulnie:-) Z czasem chmury zasłoniły całkowicie okolicę, a ja wziąłem się za przygotowywanie kolacji!


Znajdowałem się na wysokości prawie 600 m.n.p.m. i jeszcze mogłem coś dostrzec z okien chatki, ale następnego dnia pogoda była już tak paskudna, że był nawet problem z opuszczeniem tego przytulnego miejsca:-( W końcu ruszyłem dalej z mocnym nastawieniem żeby jak najszybciej dotrzeć do Castle Rock Hut. O dalszym kontynuowaniu szlaku w takim deszczu nie było nawet mowy!


Całkiem przemoczony dotarłem tam późnym popołudniem i z miejsca przystąpiłem do rozpalenia pieca. Nie było to łatwe, bo piec był całkiem mały, a drewno na zewnątrz już nabrało wilgoci:-( W ruch poszły więc stare mapy Te Araroa oraz przewodniczki! W końcu udało się i zacząłem suszyć mokre ciuchy. W chatce byłem sam, bo i kto normalny pchał by się w góry w taką pogodę. Lało cały czas więc znowu następny dzień "upłynął" mi na brodzeniu w błocie i wodzie, a okoliczne tabliczki informujące o braku wody na kolejnych odcinkach szlaku były bardzo nieaktualne. W Moa Shelter zatrzymałem się na dosłownie parę minut, bo zimno tam było jak w psiarni. Do Chatki Awapoto dotarłem po kilku godzinach znowu zupełnie przemoczony, ale tu przynajmniej składzik z drewnem był full-wypas:-) Po rozpaleniu pieca zrobiło się przyjemnie ciepło i wszystkie rzeczy zdążyły mi do rana wyschnąć - nawet buty! Chmury zaczęły się przerzedzać i mimo ciągłego deszczu dostrzegłem w dole Wainui Bay i fragmenty Golden Bay!


Ostatni dzień na Inland Track powitał mnie słońcem:-) Góry zaczęły parować, co w połączeniu z wyższą temperaturą gwarantowało solidną kondensację. Otworzyły się piękne widoki, wśród których dominował ten na nowozelandzki "Półwysep Helski" - czyli Farewell Spit! Daleko mu było do naszego Helu, ale tym większą miałem przyjemność z oglądania go, bo był to jedyny tego typu półwysep w Nowej Zelandii!


Zszedłem ku Pigeon Saddle i do końca szlaku został mi jeszcze kawałek:-) Po dotarciu do szosy zacząłem rozglądać się za jakimś transportem, bo nie chciało mi się już dreptać asfaltem do Takaka. Udało mi się złapać okazję i jeszcze przed wieczorem byłe z powrotem w Motueka, gdzie przenocowałem w BBH:-)


Zostało mi kilka dni do końca marca, ale nie miałem już żadnych planów na wycieczki po okolicach. Z wycieczki w Góry Kahurangi też nic nie wyszło, bo po ostatnich opadach bardzo podniósł się tam poziom rzek. Z Motueka postanowiłem więc dostać się do Havelock, gdzie nocowałem już wcześniej w styczniu tuż przed wyjściem w Richmond Range. Z transportem nie było oczywiście problemów i przez Nelson byłem już na miejscu przed wieczorem:-) Tym razem były już wolne miejsca, a i ceny były niższe, bo było już po sezonie. Zostałem więc tam na kolejne trzy dni.


Wybrałem się na spacer wzdłuż Pelorus River, gdzie jesień była jeszcze lepiej widoczna. Daleko jej było jednak do naszej polskiej jesieni, bo złociły się tylko liście na introdukowanych drzewach:-) Reszta rodzimych gatunków dalej była zielona. 


Dwa dni totalnego leniuchowania były właściwie jedynymi takimi w marcu, bo tak to albo wędrowałem, albo przemieszczałem się gdzieś na północ:-) Na kwiecień miałem już zaproszenie do Joe i Vicky, których spotkałem w styczniu w Richmond Range i do Renee, którą spotkałem na Routeburn Track na początku marca! Zostało mi więc tylko dostać się do Picton i kupić bilet na prom do Wellington. Wcześniej jednak podwiozły mnie tam dwie młode Brytyjki, które nawet co nie co umiały po polsku - w końcu mieszkały w Londynie:-) 


Na miejscu postanowiłem przenocować w YHA, a bilet na prom miałem już kupiony na 1 kwietnia! Spędziłem na Wyspie Południowej ponad 3 miesiące i szkoda mi było ją opuszczać, ale czas do mojego odlotu z Auckland nieuchronnie się zbliżał i zostało mi raptem 19 dni do końca pobytu w Nowej Zelandii. Miałem jakieś plany na kwiecień - Taranaki i wschodnie Tararuas - ale organizm powoli odczuwał już zmęczenie więc postanowiłem już tak się nie eksploatować:-)