piątek, 10 listopada 2017


Szlak czerwony: Gołoszyce - Annopol 

Kończąc Główny Szlak Świętokrzyski w Gołoszycach w październiku 2014 roku moją uwagę przykuła wtedy ciekawa - trochę już zardzewiała - tablica niedaleko kropki oznaczającej początek/koniec szlaku. Była na niej informacja, że oto w tym miejscu mamy do wyboru wędrówkę na zachód szlakiem górskim do Kuźniaków bądź na wschód odcinkiem nizinnym do Annopola:-) 


Trzy lata później właśnie z Gołoszyc ruszyłem ponownie na GSŚ i nawet nie sądziłem, że jesienią ponownie tu wrócę żeby przekonać się jak też wygląda ten nizinny odcinek czerwonego szlaku do Annopola:-)

Ale po kolei. Tuż po powrocie zza wielkiej wody koleżanki Agnieszki - zwanej również Leśną - pojawiły się plany na jesienne kilkudniowe wędrówki gdzieś w Polsce:-) Z uwagi na to, że czasami u Agi ilość tych planów przewyższa ilość dni w miesiącu, to do sprawy podszedłem spokojnie i zadeklarowałem, że w październiku jestem dostępny jakby co:)

Zgodnie z przewidywaniami większość planów została odłożona "ad acta", a do pierwszego jesiennego etapu został wybrany szlak czerwony z Gołoszyc do Annopola! Nakreślona w mailu marszruta prezentowała się bardzo ambitnie i przewidywała czas przejścia - tego nieco ponad 107 kilometrowego odcinka - na 3-4 dni. W lecie byłaby to bułka z masłem, ale pod koniec października tuż przed zmianą czasu na zimowy, oznaczało to wczesne wstawanie i mocne napieranie w ciągu całego dnia, który o tej porze roku był coraz krótszy:-(

Wieść o planowanej wycieczce szybko poszła w kraj i w oczekiwaniu na zgłoszenia potencjalnych chętnych do wędrówki, kompletowałem swój ekwipunek, który postanowiłem upchać w plecak firmy "4Fy":-) Zaliczył on już ze mną wszystkie czerwone główne szlaki w naszych górach - w tym dwa razy GSB - więc o graty w nim upchane mogłem być spokojny.

Tymczasem zapanowała "cisza w eterze" i nikt się nie zgłosił:-( Liczyłem po cichu przynajmniej na obecność Yatzka, który po "linii kościelnej" mógłby wiele zdziałać w świętokrzyskim, zwłaszcza w kwestii noclegów. No trudno:-( Tak więc zostaliśmy sami i ustaliliśmy, a właściwie to Aga ustaliła, że startujemy 24 października z samego rana z mocnym zamiarem dotarcia wieczorem w rejon ruin zamku w Konarach!

Z transportem nie było większych problemów, bo z Cieszyna do Krakowa - przez Tychy - jeździ komfortowy autokar "Lajkonik", którym szybko dostaliśmy się na miejsce:-) W Krakowie mieliśmy ponad godzinę wolnego czasu do odjazdu naszego pociągu do Kielc więc skorzystałem z okazji i zjadłem coś w Galerii Krakowskiej!


Równie wygodnym pociągiem szybko dotarliśmy do Kielc skąd po kwadransie odjechaliśmy busem "Muszkieter" do Gołoszyc:-)


Humory nam dopisywały i niedługo przed 15 byliśmy na miejscu. Czekało nas nieco ponad 107 km szlaku i sam byłem ciekaw co też zobaczymy po drodze. Na przeciwko przystanku widać było na drzewie dwie kropki oznaczające dla nas początek szlaku do Annopola, a dla innych początek/koniec Głównego Szlaku Świętokrzyskiego:-) Świeżo odnowione oznakowania jeszcze bardziej nakręciły nas do szybkiego ruszenia w trasę, co skończyło się równie szybkim pędem w kierunku Opatowa:-) Szybko zorientowaliśmy się, że szlak jednak ma prowadzić w innym kierunku i wróciliśmy do skrzyżowania skąd asfaltem udaliśmy się w pobliże dworu w Gołoszycach.  


Odnowione oznakowania skończyły się w zasadzie na tej kropce koło przystanku, bo dalej już trzeba było polegać na mapie i mocno wytężać wzrok aby odnaleźć szlak na okolicznych drzewach:-( Pogoda była pochmurna, ale bezdeszczowa a asfalt miał nam od teraz towarzyszyć przez większość wycieczki.


Kolejną wsią na trasie były Modliborzyce z zabytkowym gotyckim kościołem pw. św. Benedykta. Po drodze otworzyły się nam szczątkowe widoki na Pasmo Jeleniowskie z Wesołówką i Truskolaską na pierwszym planie. Na miejscu zwiedziliśmy wnętrze świątyni i udaliśmy się dalej w kierunku Planty:-)


W dalszym ciągu poruszaliśmy się asfaltem, a podręczna mapa Wyżyny Sandomierskiej cały czas była w użyciu, bo oznakowania były bardziej niż nikłe. Na szczęście Leśna zadbała o ten niezbędnik turysty, a zwłaszcza geografa, więc o zgubieniu się nie było mowy:-)



Z racji braku ciekawych obiektów do sfotografowania nasze "bezlusterkowce" uwieczniały krzaki dzikiej róży i inne mniej ciekawe zielska:-) Dopiero w Plancie była piękna aleja drzew lipowych oraz niedawno odnowione pozostałości parku dworskiego z XVIII wieku. Lampy i stylowe ławki dopełniały wszystkiego, ale nie mieliśmy za wiele czasu na kontemplowanie alei zabytkowego parku, bo do Konar był jeszcze szmat drogi, a czas naglił.


W końcu sukces! Znajdujemy na drzewie pierwszy drogowskaz informujący o kierunku marszu w kierunku wsi Ujazd:-) To trzeba było koniecznie uwiecznić, a przy okazji szlak opuścił wreszcie asfalt i sprowadził nas w dolinę rzeki Koprzywianki. Na śródleśnej łące dalej pasły się krowy, a w oddali było słychać szum samej rzeki. W panoramie dominował wysoki kościół w sąsiednich Iwaniskach, a my nie mogliśmy się doczekać ruin zamku "Krzyżtopór"!



Spodziewaliśmy się mostku, a tu zonk! Na przeprawę wykorzystano tu dwa powalone słupy telegraficzne spięte dla pewności jakąś metalową opaską w połowie długości. W Nowej Zelandii wlazło by się bez wahania do wody, a tu jednak nie byliśmy pewni co też tam może leżeć. Poza tym było zimno:-) Zostałem poproszony o sprawdzenie stabilności tegoż "mostku" i nie pomogło moje "ladies first":-( Na szczęście dało się przejść, ufff.


Tuż za przeprawą szlak prowadził pierwszym wąwozem lessowym:-) Z najwyższego punktu ukazał nam się w końcu też sam Zamek Krzyżtopór! Jego ogrom robił wrażenie. Aż trudno było uwierzyć, że jeszcze kilka wieków temu Ziemia Sandomierska była jedną z bogatszych w Polsce! Świadczyły o tym same ruiny tego i innych zamków oraz mnogość zabytkowych murowanych kościołów w pobliskich wsiach.


Zaczęło się już ściemniać i o dalszej wędrówce nie było mowy. Postanowiliśmy poszukać noclegu w samym Ujeździe! W sklepie dano nam namiary na jakieś agro 1,5km od szlaku. Za daleko. Pobliska świetlica wiejska również nie była dla nas:-( Ostatnią deską ratunku były same ruiny zamku, gdzie również nam odmówiono. Na szczęście mieliśmy namioty i ostatecznie rozbiliśmy je na skraju śródleśnych pól z pięknym widokiem na oświetlony zamek:-)


Na szczęście też Leśna wzięła dla mnie swój cienki śpiwór Cumulusa 125, który po włożeniu do mojego Cumulusa LL300, zapewnił mi ciepło przez całą noc:-) Dzięki!!!

Z racji niezrealizowania planu w poprzednim dniu, kolejny dzień rozpoczął się pobudką o 6:00 i wymarszem niedługo po godzinie 7 rano:-) Nie mogłem uwierzyć, że Aga będzie w stanie obudzić się o tak wczesnej porze, ale widać codzienny "reżim" z Appalachian Trail wciąż się jej udzielał:-) W końcu "dynamit" w nogach i ponad 4000km zrobione tylko w 2017 roku coś znaczyło. Ja ze swoimi nieco ponad 3000km byłem tylko skromnym dodatkiem do tego:-(


Od razu zaczęliśmy dzień od poszukiwania szlaku. Na szczęście tuż przy pierwszych domostwach przysiółka wsi Radwanówek, o swojskiej nazwie Schabówka, znaki znowu się pojawiły i ruszyliśmy dalej w kierunku wsi Konary:-)


Pojawiły się kolejne wąwozy lessowe, które tym razem miały również niżej znacznie starsze utwory geologiczne:-) Mijane domostwa były bardzo skromne, co mocno kontrastowało w wieloma nowymi budynkami zbudowanymi już na współczesną modłę. Wiele zresztą z tych starych budynków było już opuszczonych:-(


Tuż przed wsią Konary zaczęliśmy się rozglądać za ruinami zamku Słupeckich z XIV wieku. Aga wyczytała coś w necie o w miarę dobrze zachowanych piwnicach, gdzie planowany był nasz wczorajszy nocleg. Na miejscu okazało się, że żadnych piwnic nie ma, a sam teren wzgórza, na którym był ów zamek, przypominał jedno wielkie śmietnisko! A po wschodniej stronie góry powstał nawet stok narciarski.

Nieźle byśmy wylądowali z tym noclegiem:-) Póki co humory dopisywały, a na drugie śniadanie zatrzymaliśmy się w centrum wsi, gdzie obok sklepu była wiata postawiona przy okazji poprowadzenia tu szlaku rowerowego Green Velo!


Drobne zakupy w pobliskim sklepie wywołały lawinę pytań od miejscowych, co tu robimy, gdzie idziemy i takie tam:-) Przez chwilkę padał słaby deszcz, ale pod wiatą było sucho.


W rejonie samych Konar była jedna z większych bitew podczas I Wojny Światowej, w której wzięła udział I Brygada Legionów Polskich pod dowództwem brygadiera Józefa Piłsudskiego. Nie przyczyniła się ona do znaczących  zmian w linii frontu, ale zginęło i zostało rannych w niej kilkuset żołnierzy. Pomnik razem z tablicą upamiętniały to wydarzenie.

Następnie znowu przekroczyliśmy Koprzywiankę by razem ze szlakiem Green Velo udać się do Pokrzywianki. W polach dużo jeszcze było niezebranych warzyw, a nasze "bezlusterkowce" ponownie uwieczniały co piękniejsze owoce trzmieliny, które mimo późnego października dalej miały intensywne kolory:-)


Plecak Agnieszki był równie mocno załadowany jak podczas jej ostatniego spaceru po Appalachian Trail:-) Zacząłem nabierać podejrzeń czy aby na pewno ta wycieczka skończy się w Annopolu.  Dotarliśmy do Górek Klimontowskich, gdzie w pięknie utrzymanym parku znajdował się XIX wieczny pałac Ledóchowskich. Niestety wysokie ogrodzenie uniemożliwiło nam dostęp do niego:-(

Cały teren dworski był równie mocno strzeżony, a na opłotkach na swój remont oczekiwał jeszcze budynek dawnego młyna.

Pierwsza tabliczka z dystansami do kolejnych miejscowości informowała o jeszcze 4 kilometrach do Klimontowa:-) W okolicy zaczęły się też pojawiać liczne sady z jabłoniami, z których jeszcze w większości nie zebrano owoców.


Zbliżaliśmy się do Klimontowa, gdzie multum zabytków zatrzymał nas na trochę dłużej. Kiedyś miasto, a dziś wieś zachowała swój dawny miejski charakter. Miejscowy Ludowy Klub Sportowy Klimontowianka miał się chyba jeszcze dobrze:-) Nad samą miejscowością górował dawny zespół klasztorny dominikanów, a tuż obok Urzędu Gminy kolegiata św. Józefa. 

Oba zabytki były w trakcie remontów zewnętrznych elewacji, co nie przeszkodziło nam w zwiedzeniu samej kolegiaty. Ufundował ją Jerzy Ossoliński, a projektantem był włoski architekt Wawrzyniec Senesa, który wznosząc budowlę na planie elipsy wzorował ją na podobieństwo  kościoła Santa Maria della Salute w Wenecji. On też zaprojektował ostateczny kształt zamku Krzyżtopór w Ujeździe, w którym byliśmy dzień wcześniej.


Niestety przepięknie zdobionej kopuły nie udało mi się sfotografować w całości, co nie znaczy, że nie wrócę tu przy okazji z innym sprzętem foto o bardziej szerszym kącie obiektywu:-) Tuż obok oddziału Banku Spółdzielczego był ciekawy szlakowskaz, gdzie jedna z tabliczek informowała o jakimś innym szlaku czerwonym do Gołoszyc przez Sandomierz - ciekawe:-)


Przez Klimontów przechodził również szlak św. Jakuba do Santiago de Compostela w Hiszpanii. Na tym odcinku, który swój początek miał w Sandomierzu, nosił on nazwę Małopolskiej Drogi św. Jakuba i prowadził do Krakowa.

Do klasztoru dominikanów niestety wstępu nie było więc pozostały nam fotki zrobione z zewnątrz.


Opuściliśmy Klimontów i udaliśmy się w górę skrajem pola kukurydzy do szosy skąd przez Pęchowiec, wśród coraz liczniejszych sadów, dotarliśmy do Ossolina z ruiną zamku Ossolińskich.


Ostatnie maliny ogrodowe nie były już tak słodkie jak te zbierane latem, ale taki darmowy posiłek i bomba witaminowa nie mogły się zmarnować:-) Agnieszka "ruszyła na łowy", a po niedługiej chwili pakowaliśmy do plecaków również jabłka!  


Z samego zamku Ossolińskich zostało niewiele:-( Z okazałej rezydencji zbudowanej na planie regularnego czworoboku, na przestrzeni wieków wraz ze zmieniającymi się właścicielami, do dziś ostał się tylko fragment łukowatego mostu, pod którym co ciekawe biegnie dziś lokalna asfaltowa droga!


Kolejnym ciekawym obiektem w tej wsi była podziemna kaplica zwana Betlejemską. Założona w 1640 roku jest do dziś wyjątkową budowlą tego typu w skali całego kraju! Przed wejściem umieszczono koncentrycznie po bokach tzw. "domki pustelników", a nad samym wejściem do części podziemnej, tablicę fundacyjną z datą pierwszej budowy i przebudowy.


Tuż za bramą kończyły się zbiory kapusty, ale tej już nie wzięliśmy ze sobą ze względu na spore gabaryty:-) Teraz już przez całą resztę dnia towarzyszyły nam liczne sady jabłoni! Nie wiem kiedy dane odmiany miały mieć swoje "żniwa", ale sporo owoców leżało już na ziemi więc jeszcze kilka zabraliśmy do plecaków:-)

W Janowicach szlakowskaz informował o jeszcze 66,6 km do mety w Annopolu! Na jednym z pól Leśna dostrzegła jeszcze czerwone podłużne pomidory, które również nie mogły się zmarnować:-) Zresztą było już po zbiorach i to co zostało miało być wkrótce zaorane. Tak więc kolacja zapowiadała się smacznie:-)


Za Chobrzanami minęliśmy Gruszę Żeromskiego, gdzie pisarz lubił przesiadywać podczas swoich licznych wędrówek po okolicy. Sam widziany wtedy krajobraz odtworzył i opisał zresztą w powieści "Popioły", a nazwę wsi Chobrzany zamienił w niej na Tarniny.

Sama grusza niestety ucierpiała po uderzeniu pioruna, ale została zabezpieczona i dalej rośnie:-) Zaczęło mocniej padać więc ruszyliśmy szybciej w kierunku Koprzywnicy.


To pierwsze miasto na naszym szlaku miało jeden z najstarszych zachowanych kościołów w okolicy. Na cały zespół opactwa cystersów składał się kościół św. Floriana, wschodnie skrzydło klasztorne oraz dworek opacki z XVII wieku. 

Na ścianach remontowanej świątyni widać było wyraźnie ślady dawnych łukowych sklepień tak charakterystycznych dla stylu romańskiego. Podobnie również było na sąsiednim skrzydle dawnego klasztoru. Widać też było wszystkie późniejsze przebudowy, które na przestrzeni wieków zmieniły bryłę świątyni z romańskiej na barokową.


Na placu przed kościołem leżały dawne kolumny, a my chcieliśmy koniecznie zobaczyć wnętrze:-) Drzwi były niestety zamknięte, ale po chwili proboszcz otworzył nam je i mogliśmy uwiecznić aparatami co piękniejsze zabytki we wnętrzu.


W zasadzie moglibyśmy tu zostać na nocleg, bo dzień się kończył, a do planowanej agroturystyki było jeszcze ponad 6km, ale Agnieszka miała jeszcze "power" w nogach więc ruszyliśmy dalej:-)


Zrobiliśmy drobne zakupy na kolację i przez centrum miejscowości udaliśmy się szlakiem w kierunku wału przeciwpowodziowego nad Koprzywianką, którym zamierzaliśmy dojść do Polanowa, gdzie na mapie była zaznaczona agroturystyka. 

Już przed przed samym dojściem nad rzekę mieliśmy wątpliwości czy aby na pewno zdążymy tam dotrzeć przed zapadnięciem nocy. Popytaliśmy więc o możliwość noclegu w samej Koprzywnicy. Wszyscy odsyłali nas do domu tuż przy szlaku, gdzie nikt nam nie otworzył:-( W kolejnym domostwie również zastanawiano się co z nami zrobić i koniec końców ruszyliśmy dalej szlakiem!

Jeśli w ciągu całego dnia mimo deszczu mieliśmy sucho w butach, to pierwsze kilkaset metrów po wale nad Koprzywianką przemoczyło nam je ekspresowo:-( Wysoka i mokra trawa szybko nas też  spowolniła, a ja zacząłem poważnie myśleć o rozbiciu namiotu w którymś z okolicznych sadów. Trawa była tam niedawno skoszona więc miejsce na biwak wydawało się idealne:-) Agnieszka nawet nie chciała o tym słyszeć i zaproponowała ostatecznie, że zapytamy o nocleg w nieodległych domostwach, których światła już były przed nami.

Na miejscu miło nas przyjęto, ale o noclegu raczej nie było mowy. Córka gospodyni obdzwoniła wszystkich znajomych w okolicy i w końcu padło na księdza proboszcza w Koprzywnicy, z którym widzieliśmy się już w tym dniu:-) Podwiozła nas z powrotem do miasta, gdzie czekał na nas ogrzewany pokój w dworku opackim z XVII wieku! Była tam już również ekipa remontująca elewację kościoła:-) Do dyspozycji mieliśmy kuchnię i toaletę z prysznicem więc po ablucjach przystąpiliśmy do przygotowania posiłku ze "zdobyczy" na szlaku. Aga czyniła honory więc na talerzach szybko zagościły pomidory w towarzystwie kupionych parówek  i puree ziemniaczanego. Do tego herbatka i jabłka na deser:-)

Najważniejsze, że pokój był ogrzewany, co pozwoliło nam wysuszyć namioty oraz buty i skarpetki. Tapczan od razu zaklepała sobie Aga, a ja tradycyjnie wylądowałem na podłodze. Zestaw Thermarest i Cumulus zapewnił mi ponownie ciepło i komfort:-)


Proboszcz zaproponował nam rano podwózkę samochodem do miejsca, gdzie mniej więcej dzisiaj ukończyliśmy przejście, więc po sytej kolacji uderzyliśmy w kimę:-) 

Trzeci dzień - najczęściej kryzysowy na szlaku - zaczął się ponownie budzikiem o 6 rano:-( Wstawanie szło nam opornie, ale trzeba było się sprężyć, bo ksiądz miał nas podwieźć po 7:30!


Grunt, że wszystkie przemoczone rzeczy wyschły przez noc, a kolejny dzień, po raz pierwszy na szlaku, powitał nas słońcem! W Sośniczanach byliśmy po około 15 minutach i tuż za mostem czekał nas kolejny odcinek wałem przeciwpowodziowym. Trawa był oczywiście mokra, ale tym razem dało się na szczęście obejść szlak idąc wzdłuż okolicznych sadów:-)

Słoneczna aura na tyle nam się udzieliła, że nadrobiliśmy "straty fotograficzne" z pierwszych dwóch dni:-) A sady były jak najbardziej wdzięcznym plenerem! 


Na horyzoncie pojawił się Sandomierz więc tym bardziej ochoczo ruszyliśmy dalej:-) Aga, będąca fanką serialu tam kręconego, tym bardziej nie mogła się doczekać wizyty w tym mieście! 


Na miejscu od razu czekał nas przepiękny odcinek szlaku przez głęboki wąwóz Królowej Jadwigi, na końcu którego był pierwszy z zabytkowych kościołów na trasie pw. Nawrócenia św. Pawła.


Sam kościół był wielokrotnie przebudowywany w okresie XIV-XVII wieku, ale warto było zajrzeć do środka:-)


Po chwili mijaliśmy kolejny kościół pw. św. Jakuba z XIII wieku. Był on o tyle ciekawy, że jako jedyny w kraju stanowił przykład sztuki romańskiej wykonanej w cegle! Z uwagi na późny okres powstania połączono już w nim sam styl romański z wczesnym gotykiem, co nie zmienia faktu, że jest jednym z najstarszych ceglanych kościołów w Europie! 

Sama świątynia była związana od początku swojego istnienia ze szlakiem św. Jakuba, bo po drodze do Krakowa było jeszcze 7 kościołów pod tym wezwaniem. Tu też umieszczono współczesny obelisk symbolizujący początek Małopolskiej Drogi św. Jakuba z Sandomierza do Krakowa. Ma ona 205 km długości. Ostatnio przedłużono bieg tej drogi do Lublina.


Sam portal nad wejściem z pięknymi ornamentami był tylko preludium do tego co czekało na nas w środku:-) A tam z jednej strony styl romański mieszał się z gotykiem - wąskie romańskie okna po bokach harmonizowały z  typowo gotyckim sklepieniem krzyżowo-żebrowym i wysokimi oknami za ołtarzem.


Podobnie jak inne świątynie w kraju również i tu wiele było przebudów na przestrzeni wieków z lepszym lub gorszym skutkiem dla bryły budowli. Romańskie okna zostały przywrócone podczas prac konserwatorskich na początku XX wieku, ale usunięto wtedy bezpowrotnie oryginalne glazurowane cegły:-(

Przed samą świątynią była jeszcze winnica św. Jakuba, nad którą górował zamek wzniesiony za czasów Kazimierza Wielkiego. 


Postanowiliśmy jednak tam nie zaglądać, a ostatnim zwiedzonym zabytkiem była Bazylika Katedralna Narodzenia NMP z przełomu XIV-XVII wieku. Świątynia była mocno przebudowana i z gotyku ostały się tylko budulec, wysokie okna i sklepienie. W reszcie wnętrz dominował już barok. Zatrzymaliśmy się tam tylko na chwilę, bo zbliżała się już pora obiadowa:-)


Po drodze dało się zauważyć efekty popularności serialu o księdzu-detektywie, bo z myślą o fanach można było tu wypocząć w dworku Ojca Mateusza. Gdyby nie fikcja filmowa można by było pomyśleć, że okolice Sandomierza to najbardziej kryminogenny rejon Polski:-) 


Tuż przed Kurią Diecezjalną była tabliczka zachęcająca do skorzystania z oferty tamtejszej kuchni! Za 21zł był tam dwudaniowy obiad, na który udaliśmy się do podziemi:-) Warto było, bo w tej cenie w rynku może dostalibyśmy tylko zupkę.

Same podziemia bardzo przypominały mi te z klasztoru na Świętym Krzyżu, gdzie również miałem okazję popróbować smakołyków kuchni podczas mojej wizyty na Głównym Szlaku Świętokrzyskim w lipcu:-)


Czekał nas spacer po rynku Sandomierza, gdzie główny bohater kręconego tam serialu zwykł robić kilka kółek rowerem dookoła Ratusza, a gmach poczty robił za oddział banku:-) Tym razem nie spotkaliśmy ekipy filmowej, ale turystów było sporo. Przy samym ratuszu trwały jakieś prace remontowe, a naszą uwagę przykuły kolejne szlaki, które miały swój początek tuż przed rynkiem!


Z innych szlaków, które miały tu swój początek, najbardziej chyba kusił ten żółty do Leżajska. Odległość była przyzwoita i na mecie czekał browar, gdzie jak mówi reklama człowiekowi po wypiciu takiego "koncerniaka" wszystko idzie wolno, wolno:-)


Przed nami były jednak tajemnicze Góry Pieprzowe, o których do tej pory wiedzieliśmy nie wiele poza informacjami z internetu i książek do geografii!. A czekały tam na nas nie lada atrakcje:-)


Wiedzieliśmy o sporych deniwelacjach, ale to co zobaczyliśmy na miejscu przerosło nasze wszelkie oczekiwania! Oczywiście na plus:-) Wychodnie łupków kambryjskich - chyba jedyne tego typu w kraju - opadały tu tak stromo w dolinę Wisły, że w wielu miejscach umieszczono liny, bez których ciężko by było się poruszać w co bardziej eksponowanych miejscach!

Sam łupek kambryjski był na tyle kruchy, że o przyczepności butów można było zapomnieć. Na podejściach jeszcze nie było tak źle, ale potem doszły do tego równie strome zejścia i mnóstwo kolczastych krzaków dzikiej róży, głogu i chyba akacji, które tym bardziej nie ułatwiały poruszania się:-(


Z góry była za to piękna panorama Sandomierza i samej doliny Wisły:-) Ale na tym przejście tych gór się nie kończyło. Obniżenie do tzw. Wielkiego Dołu było tylko początkiem przygody, która miała nas zatrzymać w Górach Pieprzowych na dłużej niż sądziliśmy!


Aga na dodatek nie miała grotów w swoich kijkach trekkingowych więc każde zejście to była walka z przyczepnością, a właściwie jej brakiem! O asekuracji raczej nie było mowy, bo liny pojawiły się dopiero na końcowym etapie szlaku. Cały czas szedłem jako pierwszy więc wszystkie zdjęcia, na których jestem, wykonała Agnieszka:-)


Zostało nam ostatnie wzniesienie do zdobycia, na którym już definitywnie chcieliśmy opuścić ten karkołomny odcinek szlaku:-) Mimo, że było ono jak na wyciągniecie ręki, to liczba podejść była równa zejściom:-( Tym razem na szczęście były już liny, które umożliwiły nam jako takie sprawne poruszanie się na dół. Pod sam koniec wylądowałem jednak na "czterech literach"!


W jednym miejscu krzaki były tak gęste, że darowaliśmy sobie ten krótki odcinek i po dotarciu do drewnianego krzyża po raz ostatni "opuściliśmy się na linach" w dolinę Wisły:-)


Po tak niesamowitym odcinku trochę odpoczęliśmy przy wiacie w Kamieniu Łukawskim. Jakby ktoś nam powiedział, że niespełna 200 metrowe górki mogą dać taki wycisk, to chyba byśmy nie uwierzyli:-) No i z pewnością była to największa atrakcja tego typu na całym odcinku szlaku od Gołoszyc!

Teraz na szczęście czekał nas o wiele spokojniejszy odcinek drogą asfaltową w dół do miejscowości Kamień Nowy, gdzie znajdowała się stacja kolejowa o bardzo oryginalnej nazwie Metan:-)

W oddali, po drugiej stronie Wisły, widać było już Roztocze, gdzie znajdowały się kolejne czerwone, i nie tylko, szlaki turystyczne. Pierwsza myśl jaka nam się nasunęła, to czy aby nie kontynuować dalej szlaku po dotarciu do Annopola? Decyzję postanowiliśmy podjąć jak będziemy już na miejscu:-)


Za stacją kolejową widać było pozostałości po hucie szkła teflowego i technicznego. Sam zakład powstał w ramach Centralnego Okręgu Przemysłowego tuż przed wybuchem II Wojny Światowej i po jej zakończeniu nie odbudowano go. Z uwagi na to, że cały proces produkcji oparty był na gazie ziemnym samą hutę nazwano "Metan". Dziś poza ruinami zakładu został też betonowy most dawnej bocznicy kolejowej.


Dwikozy były ostatnim punktem wycieczki w tym dniu. Dzięki uprzejmości proboszcza z Koprzywnicy mieliśmy już tam zaklepany nocleg w salce katechetycznej:-) Tak więc na zupełnym luzie kontynuowaliśmy marsz poruszając się skrajem doliny Wisły. 


Sama miejscowość była również związana z COP i w ramach tego projektu zbudowano tu Zakłady Przemysłu Owocowo-Warzywnego. Wkrótce znaleźliśmy się niedaleko dawnej hali tego zakładu, gdzie jeszcze mimo upływu lat dało się odczytać napisy typu: dżem węgierkowy, napoje z czarnej porzeczki czy wino jabłkowe:-) I właśnie zapach wina było czuć w powietrzu!


I faktycznie po przejściu przez tory kolejowe zauważyliśmy, że na tyłach starej hali produkcja trwała w najlepsze! Szyld przed zakładem również informował o całym profilu produkcji z winem włącznie. Amatorów tutejszych "Mamrotów" więc chyba nie brakowało, ale my darowaliśmy sobie degustację tych "nazwijmy to" wyrobów:)


Szybko namierzyliśmy salkę, w której obiecano nam nocleg i pomyłkowo wzięto nas za parę, która miała się za chwilę stawić celem załatwienia formalności przed ślubem :-) O matko! 

Żeby nie przeszkadzać przy rozmowie zrobiliśmy sobie dodatkowy wieczorny spacer po Dwikozach. Ze wzgórza z kościołem mogliśmy obejrzeć całą miejscowość i po około 2 godzinach byliśmy już z powrotem na plebanii, gdzie ksiądz podjął nas kolacją:-)


 W salce nie było ogrzewania, ale zupełnie nam to nie przeszkadzało. Tym razem ja zająłem tapczan, a Leśna wymościła sobie spanie na trzech złączonych ławkach. Na drugą kolację była reszta pomidorów i kisiel z dodatkami:-) Po szybkiej partii ultralekkiego domino uderzyliśmy w kimę.


Ostatni dzień na szlaku tradycyjnie rozpoczął się budzikiem o 6 rano:-( Na zewnątrz padał deszcz, a przed nami był w miarę płaski odcinek do Annopola. Była szansa, że zdążymy na bus po 14, więc mimo deszczu ruszyliśmy w kierunku Gór Wysokich:-)


Droga prowadziła wąwozem lessowym i na górze skręcała w leśny zagajnik. Mimo widocznego zakazu szlak prowadził również przez dwutorową linię kolejową!


Po chwili znaleźliśmy się na skraju lasu skąd na wschód było fragmentami widać Roztocze. W pniu starego dębu umieszczono dość oryginalnie kapliczkę Matki Boskiej. Agnieszka natomiast zmagała się z "pamiątką" po wczorajszym przejściu przez Góry Pieprzowe:-) Na szczęście "intruza" szybko udało się usunąć.


Kolejne mijane sady były pełne jabłek, z których większość leżała już niestety na ziemi:-( Pewnie z czasem zasilą zakład w Dwikozach i skończą w butelce wina "pisanego patykiem":-)


Tuż przed Zawichostem ponownie ujrzeliśmy Roztocze i coraz poważniej zacząłem myśleć o kontynuowaniu szlaku dalej za Annopolem. Pogoda miała się co prawda zepsuć, ale zamiast deszczu przewidywany był słaby śnieg:-) Mieliśmy namioty i śpiwory więc z noclegiem nie było by problemu. Ale z moimi planami postanowiłem poczekać, aż dojdziemy do Zawichostu.

Tymczasem po raz kolejny natknęliśmy się na drogę św. Jakuba:-) Tym razem był to odcinek z Lublina do Sandomierza. Do Santiago było stąd niecałe 4000km! Ostatnie fotki z jabłoniami i trzmieliną i już byliśmy na przedmieściach Zawichostu.


Wiele spodziewaliśmy się zobaczyć w tym mieście, bo i jego historia sięgała XII wieku. Agnieszka zresztą tutaj planowała ostatni nocleg na szlaku. Ale to co zobaczyliśmy na miejscu tylko utwierdziło nas w tym, że czasami lepiej nie ufać planom i nocować trochę wcześniej w miejscach, gdzie nas chciano:-)

Historia miasta swoją drogą, ale ostatnia wojna zostawiła tu tak trwałe ślady, że właściwie tylko zatrzymaliśmy się przed kościołem św. Jana Chrzciciela z XIII wieku. Wczesnogotycka budowla była bardzo podobna do kościoła św. Jakuba w Sandomierzu. Inna świątynia pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny miała w swych podziemiach pozostałości po romańskiej kolegiacie z XII, ale nie zaglądnęliśmy tam.

Wiele miejsc po starej zabudowie zajęły PRL-owskie blokowiska i tzw. plomby więc na tak ponury widok szybko opuściliśmy to miejsce i ruszyliśmy w kierunku Piotrowic.


Wędrowaliśmy Małopolskim Przełomem Wisły przez obszar chroniony Natura 2000. Złapał nas mocny deszcz, przez który trochę pokluczyliśmy pod Zawichostem. Mijając dawno nieczynny sklep i miejscową Ochotniczą Straż Pożarną w Piotrowicach odpoczęliśmy trochę, a potem Agnieszce zaczęło spadać tempo marszu.


W Piotrowicach kiedyś kończył się nasz szlak, ale potem przedłużono go do Annopola. Niedaleko za wsią koło dawnej przeprawy samochodowej szlak ponownie wyprowadził nas na wał przeciwpowodziowy. Trawa nie była na nim jakoś przesadnie duża, ale Aga postanowiła dalej maszerować drogą pod wałem:-)


Nie wiem czy ja tak mocno przyspieszyłem czy też Aga tak szybko opadała z sił? W każdym bądź razie w połowie dystansu była na tyle daleko, że postanowiłem zaczekać. Tuż przed długim mostem na Wiśle pożegnaliśmy województwo świętokrzyskie, a po drugiej stronie powitaliśmy województwo lubelskie:-)


Wody w Wiśle było bardzo dużo! Bardzo szeroka rzeka w tym miejscu wymusiła też taką, a nie inną długość mostu. Na wschodnich jej brzegach było też sporo wysokich skarp. Ogólnie zrobiła na mnie duże wrażenie zwłaszcza, że do tej pory widziałem ją często z perspektywy jej górnego biegu:-)


Zaczekałem na Agę pod tablicą z Annopolem i razem już ruszyliśmy dalej do miasta:-) Co by dużo nie mówić bardzo przypominało ono Zawichost. Te same szare PRL-owskie budynki w centrum i tylko trochę starej zabudowy na rogatkach miasta:-( Czym prędzej chcieliśmy odnaleźć kropkę oznaczającą koniec odcinka szlaku z Gołoszyc, ale jej nie było:-( 


Wyraźnie odnowiony szlak pojawił się dopiero koło przystanku PKS. Postanowiliśmy więc tu zrobić sobie symboliczne zdjęcie przy końcowej "kropce":-) Agnieszka wyraźnie miała jakąś kontuzję prawej stopy także o kontynuowaniu dalej szlaku w kierunku Roztocza raczej nie było mowy:-(


Na rozkładzie były dwa busy z Lublina do Krakowa i Katowic, ale mimo czekania żaden z nich się nie pojawił. Dopiero jedna z pań udających się do Kraśnika wytłumaczyła nam, że busy, a właściwie małe busiki, ruszają z Lublina i jeśli już tam są pełne, to nie zatrzymują się na kolejnych przystankach! PIĘKNIE!!! 

W międzyczasie zwiedziliśmy jeszcze pobliski drewniany zabytkowy kościół pw. św. Joachima i Anny z XVIII wieku.


Za namową tej pani też postanowiliśmy udać się do Kraśnika gdzie była większa szansa wydostania się w kierunku Rzeszowa zarówno busem jak i pociągiem. Na miejscu, wzorem wszystkich miast w dawnym zaborze rosyjskim, dworzec PKP znajdował się daleko od centrum i podjechaliśmy tam miejskim autobusem. Sam budynek był zamknięty na głucho bez dostępu do WC, że o WiFi nie wspomnę:-( 


Najbliższy pociąg do Rzeszowa był już opóźniony więc były marne szanse na dotarcie na miejsce, gdzie był świetnie skomunikowany następny pociąg do Krakowa. Zaczęło nam być wyraźnie zimno, a rozmowa z innymi oczekującymi na wydostanie się z tego zabitego na głucho miejsca szybko zeszła na temat szeroko pojętego kolejnictwa! Ogólnie dobrej zmiany nie było tu widać, a opóźnienie naszego pociągu ciągle wzrastało:-( W końcu pojawił się pociąg Regio, którego wcześniej nie braliśmy pod uwagę i nim właśnie postanowiliśmy ruszyć dalej. NARESZCIE!


Kończyny wreszcie poczuły ciepło i wróciłem do żywych:-) W Rzeszowie byliśmy po 21 wieczorem i ostatni pociąg do Krakowa odjeżdżał za ponad godzinę. Aga wykonała szybki "memory find" do rodziny i mieliśmy już zaklepany awaryjny nocleg w Krakowie:-) W międzyczasie w Płaszowie nasz pociąg stał 50 minut, bo tyle trwało dopinanie wagonów z Zakopanego - tak blisko, a tak daleko:-( Ostatecznie po 2 w nocy zameldowaliśmy się w Krakowie Głównym skąd rankiem odjechaliśmy Lajkonikiem do naszych domów:-) Wyprawa godna kronikarskiej notki dla potomnych:)

Podsumowanie

Zakładany przez Agę czas przejścia prawie udało się zrealizować:-) A jeśli przyjąć, że wycieczkę rozpoczęliśmy we wtorek 24 października ok. 15 w Gołoszycach, a ukończyliśmy trochę po 14 w piątek 27 października w Annopolu, to śmiało można uznać, że zmieściliśmy się w trzech dniach. Noclegi wypadły co prawda nie tam gdzie było to planowane, ale chyba aż tak źle w końcu nie mieliśmy:-) 

Szlak dostarczył mi przynajmniej o wiele więcej wrażeń niż się spodziewałem! Nasycenie zabytkami takimi jak: ruiny zamków, stare kościoły i opactwa oraz sam Sandomierz, to było aż za wiele na tak stosunkowo krótki odcinek szlaku:-)

Mimo w większości pochmurnej pogody dobrze trafiliśmy z porą roku, bo jabłek można było zebrać do woli, a i inne owoce i warzywa nie uszły naszej uwadze! Freeganizm w takiej postaci jest dla mnie jak najbardziej do przyjęcia:-)

No i największy hit szlaku czyli Góry Pieprzowe długo zapadną mi w pamięć, a zwłaszcza odcinek gdzie opuszczaliśmy się po linach w dolinę Wisły:)

Do nawigacji wystarczyła nam mapa Compassu "Wyżyna Sandomierska", a wszechobecny asfalt umożliwi z pewnością podobną eksplorację tego szlaku również rowerzystom!

Ogólnie warto było się tam wybrać, a nieobecni niech żałują!!!