wtorek, 27 grudnia 2016

Te Araroa: Waikanae - Wellington

Po noclegu w El Rancho camp czekał mnie przyjemny spacer po estuarium, a potem plażą;-) Pogoda dopisywała, a widoki na Kapiti Island miały mi towarzyszyć prawie do końca dnia. Ludzie już wypoczywali przed świątecznie, ale mnie jakoś ta "świąteczna gorączka" jeszcze się nie udzielała! W ogóle nie miałem planów jak i kiedy spędzę ten czas, a puki co myślałem jedynie o szlaku;-)


Paraparaumu Beach było już pełne spacerujących lub surfujących, a kitesurferzy chyba mieli wymarzone warunki. W Paekakariki odpocząłem chwilkę i podziwiałem z jaką precyzją, na tak wąskim pasie nadbrzeżnym, upchano tu linię kolejową i drogę w stronę stolicy kraju. Sama miejscowość wyglądała jakby czas się w niej zatrzymał jakieś 50 lat temu;-) Przyjemnie i bez kiczu!


Dalej szlak biegł kawałek wzdłuż drogi nr 1, by po chwili wznieść się ponad nią. Przez piękne widokowo miejsca i nad licznymi głębokimi wąwozami prowadził on w okolice Plimmerton. Widok na Kapiti Island był stąd jeszcze lepszy;-)


Do Porirua miałem już stąd wygodną ścieżkę rowerową. Widok na okoliczne zatoki był niesamowity zwłaszcza ze względu na dużą liczbę żaglówek, jachtów i łodzi motorowych. Do tej pory zauważyłem, że mieszkańcy Nowej Zelandii strasznie lubowali się we wszystkim co amerykańskie. Jak ciężarówki to z Ameryki i podobnie stare sportowe auta z lat 60-tych;-) Te ostatnie były niejako wyznacznikiem statusu społecznego ich właścicieli, bo jak ktoś już śmigał ulicami starym Fordem Mustang, to musiał być dziany;-) Przed Porirua doszły to tego schowki magazynowe do wynajęcia jak żywo wyjęte z kilku amerykańskich reality show typu Storage Wars;-)


Na miejscu byłem pod wieczór i zauważyłem, że trzy markety spożywcze były tu zlokalizowane bardzo blisko siebie;-) Do tego była poczta, a samo Porirua znajdowało się na trasie jednej z linii kolei podmiejskiej z Wellington! Skomunikowanie ze stolicą pociągami co 30 minut było mi bardziej niż na rękę. Postanowiłem zrobić sobie właśnie tu bazę wypadową na ostatnie 3 dni na Wyspie Północnej. W Elsdon Camp poprosiłem o miejsce pod namiot na trzy dni i dostałem pokój w tej samej cenie;-)  Taki prezent świąteczny to ja rozumiem!


Kolejny dzień rozpoczął się deszczem, a mając na szczęście dach nad głową i zamykany pokój, mogłem część gratów zostawić i ruszyć dalej na lekko;-) Po schodkach wyszedłem na grzbiet Colonial Knob skąd już drogą farmerską udałem się w kierunku kolejnego szczytu Kaukau. Widoki z początku skutecznie przesłaniały chmury, ale z upływem dnia zaczęło się wypogadzać.


Po dojściu do drogi zostałem z niej "zgarnięty" samochodem na lunch do miejscowego organisty;-) Gość był z Singapuru i miał dość oryginalne poglądy na bieżącą politykę i problemy społeczne na świecie. To tak w dużym skrócie;-) W wielu sprawach można mu było przyznać rację, ale ilość przekleństw jakie przy tym padały z miejsca by go zdyskwalifikowały z pracy w innym kościele!



W domu słychać było muzykę poważną, a mnie już na poważnie zaczął gonić czas! Podwieziono mnie do miejsca wcześniejszego "zgarnięcia" i zaczęło się mozolne, acz bez przesady, podejście pod Kaukau. Pogoda na tyle się poprawiła, że można było dostrzec nawet Wyspę Południową;-) W dole było widać, stolicę Nowej Zelandii, Wellington oraz piękną zatokę. Z uwagi na to, że jest to jedno z bardziej wietrznych miejsc w tej części świata, to nie zabrakło też elektrowni wiatrowych. Mnie na pewno bardziej podobało się to miasto w przeciwieństwie do Auckland.


Zejście do Wellington zajęło mi jakieś 2,5 godziny, a będąc już na miejscu postanowiłem kupić bilet na prom na Wyspę Południową. Okres Świąteczno Noworoczny spowodował, że wolne miejsca były tylko na promie płynącym w nocy;-( Kupiłem więc bilet na 28 grudnia tuż po północy. Skorzystałem z Metlinka, czyli kolei podmiejskiej, i za 5$ byłem z powrotem w Porirua;-)


Pozostało mi tylko zrobić duże zakupy i przygotować paczki z jedzeniem do trzech miejscowości na Wyspie Południowej. Wcześniej jednak miałem jeszcze do przejścia ostatni odcinek z Wellington do tablicy na 1700 kilometrze;-) Postanowiłem szybko go zrobić i jeszcze tego samego dnia przygotować całe "papu" do wysyłki na poczcie. Szybko znalazłem się w stolicy i ruszyłem nadbrzeżem. Tym razem było bardzo słonecznie;-)



Niedaleko dużego boiska sportowego było już widać Cieśninę Cooka tym bardziej przyspieszyłem i po około 1,5 godziny byłem już na miejscu. Tablica była tak schowana, że zajęło mi trochę czasu znalezienie jej. Wyspa Północna zaliczona!!! Zajęło mi to 64 dni, a teraz wreszcie będę mógł odpocząć od asfaltu i pastwisk! Wyspa Południowa miała już się tylko składać z odcinków w górach;-) Szybko przemieściłem się do dworca kolejowego skąd wróciłem do Porirua.



Dopiero rankiem zrobiłem mega zakupy w Pak'nSave i zagadany przez jednego z kupujących szybko połapałem, że poczta jest w tym dniu nieczynna! Boxing Day był co prawda wczoraj, ale poczta ma takie przywileje w Nowej Zelandii, że wolnych dni w roku ma znacznie więcej. Jeden z kupujących był pracownikiem tejże poczty i poratował mnie obiecując wysłać mi te paczki w pierwszy dzień roboczy, czyli środę 28 grudnia;-) Nie dowiedziałem się nawet ile go to kosztowało, bo pieniędzy nie chciał ode mnie przyjąć. Miałem to traktować jako spóźniony prezent świąteczny;-) Żywiłem nadzieję, że te paczki będą na mnie czekały już w 2017 roku w St. Arnaud, Boyle Village i Arthur's Pass. Chyba miałem sporo szczęścia w Porirua, a może okres świąteczny to spowodował? Zjadłem jeszcze coś na mieście i, mocno obładowany jedzeniem na pierwszy tydzień, ruszyłem do Wellington.


Ile trzeba mieć szczęścia tego dnia żeby jeszcze, w przeszło pół milionowej stolicy, spotkać swoją grupę ze szlaku;-) Robert rozpoznał mnie na ulicy i po chwili całą paczką poszliśmy do McDonalda na lunch! Anna dostała pracę na Słowacji więc razem z Robertem postanowili wracać do kraju, Olli kupił nowe buty i plecak, Kevin nie miał jeszcze konkretnych planów na Wyspę Południową, a Eleri i Douglas wypływali promem w czwartek 29 grudnia. Czyli ja zaczynałem pierwszy!


Dostałem jeszcze kijki trekkingowe tak, aby już całkiem bezpiecznie przejść resztę szlaku i pod wieczór udałem się na terminal promowy Interislander. Nie mogłem się już doczekać gór, które miały mi towarzyszyć przez kolejne kilka miesięcy;-) Ciekaw byłem też miejscowych ludzi, którzy ponoć mieli być jeszcze bardziej gościnni od tych z północy! O prawie wszystkim miałem się już przekonać rankiem 28 grudnia 2016 w Picton;-)