środa, 25 stycznia 2017

Te Araroa: Boyle Village - Arthur's Pass

W Hanmer Springs było super, a pub irlandzki tak spodobał się moim współlokatorom, że wrócili po 2 w nocy mocno podchmieleni;-) Deszcz w nocy w wyższych partiach gór zamienił się w biały puch! Fajnie było zobaczyć pierwszy śnieg tego lata;-) Przez najbliższy tydzień czekał mnie odcinek wybitnie dolinny. Z samego rana wyruszyłem na szosę łapać stopa. Przy okazji kupiłem sobie kartusz gazu, który cenowo był tańszy niż Polsce! Młody Anglik podwiózł mnie pod samo Boyle Village;-) Z ciekawej rozmowy z nim wynikało, że po "inwazji" Polaków do Wielkiej Brytanii bardzo poprawiła się jakość w branży budowlanej i usługowej. No i znał parę słówek w naszym języku;-) Niestety rzeka Boyle była nie do przekroczenia:-( Zresztą czegóż innego mogłem się spodziewać po takich mega-opadach! 

Woda była tak wzburzona i mętna, że nie pozostało mi nic innego jak spacer poboczem drogi krajowej nr 7 tzw. oficjalnym obejściem Te Araroa do Windy Point. Ale gdy zobaczyłem pierwszy solidny most na Boyle River to od razu ruszyłem w jego kierunku. Trzeba było się wspiąć na wysoką bramę, którą dodatkowo zabezpieczała solidna kłódka:-) Właściciel tego mostu wyraźnie nie życzył sobie nikogo na nim! Tuż za mostem odnalazłem mój szlak i nim już dalej ruszyłem w kierunku pierwszego schronu.


Sam byłem ciekaw jak będzie się szło wzdłuż kolejnych rzek, bo woda w tej pierwszej była bardzo wezbrana. Na szczęście nie było tak źle, a do pierwszego schronu Hope Halfway dotarłem wczesnym popołudniem. Spotkani Martin i Andre mocno przyspieszyli, a do chatki Hope Kiwi, gdzie zaplanowałem nocleg było jeszcze kilka godzin;-) 


Sam spacer nad rzeką był nawet przyjemny mimo, że było widać gdzie woda sięgała jeszcze dzień temu! Nawet i tu wypasano bydło i trzeba było zachować bezpieczny dystans od kilku byków. Na szczęście nie miałem na sobie nic czerwonego;-) Było sporo pomostów i most wiszący. Ogólnie same pozytywne wrażenia.


Bliskość noclegu zgubiła moją czujność i wpadłem do strumienia na jakieś 1,5 metra! Na szczęście aparat uratowałem. Spotkana para Kiwi wspominała mi o niepozornym i głębokim strumyku tuż przed chatką więc już teraz postanowiłem mocno uważać. I faktycznie sondowanie kijem trekkingowym wykazało sporą głębokość. Trzeba to było obejść;-) W chatce było już całe towarzystwo i pierwsi NOBO spotkani na Te Araroa!


Lewa noga poniżej kolana spuchła mi strasznie! Nie wiedziałem czy to przez tę wpadkę do strumienia czy znowu jakaś nowa kontuzja się szykowała. Margot i Gaye zawyrokowały na miejscu, że muszę definitywnie odpocząć najlepiej z tydzień! Co to to nie. Szybko połapałem w czym tkwił problem i pod lewą piętę włożyłem plastikowe opakowanie po parówkach;-) Wystarczyło żeby pięta była 2-3cm wyżej i dało się iść bez problemu. Hiroshi z Japonii, który szedł na północ wspominał coś o pływaniu w rzece za Przełęczą Harper! Czyli kolejna moc wrażeń jeszcze przed startem;-)


Kolejny dzień miał znów stać pod znakiem deszczu;-( Neil miał złą prognozę na kolejne 2-3 dni więc przy optymistycznych warunkach chcieliśmy tylko dojść do chatki Hurunui 5. Po solidnej dawce Ibuprofenu bólu już żadnego nie odczuwałem, a szlak dalej biegł dolinami.


Byłem już nad Lake Sumner i znalazłem plecak Robbiego. Miał ze sobą wędkę więc z pewnością poszedł coś złapać;-) Wody w jeziorze było tymczasem tak dużo, że trzeba było spory kawałek obejść. Pogoda już się zaczynała psuć, ale do chatki było blisko. 


Tyle co zdążyłem pokonać ostatni most wiszący i zaczęło kropić;-( W chatce szybko napaliliśmy w piecu, a po godzinie był już Robbie z trzeba rybami! Także kolacja była bardziej niż syta;-) Na zewnątrz tymczasem na dobre się rozpadało więc na drugi dzień chcieliśmy już tylko dojść do chatki Hurunui 3.


Wkrótce dotarli jeszcze Jens i Ellen i wszystkie ryby szybko zniknęły;-) Wg. moich starych map 2100 kilometr miał być niedaleko chatki, ale z uwagi na deszcz "świętowałem" w środku. 


Wędrowanie w deszczu nie należy do przyjemnych rzeczy, a pozostałe chatki na szlaku wzdłuż Hurunui River były na tyle małe, że tylko Hurunui No 3 mogła nas wszystkich pomieścić! Jedynym ciepłym akcentem tego dnia  była kąpiel w gorącym źródle przy szlaku;-)


Wreszcie nastał pogodny dzień i od rana mocno świeciło słońce;-) W tym dniu mieliśmy się też wznieść ponad doliny na Przełęcz Harper! Dystans był w sam raz, a nocleg zaplanowaliśmy w pierwszej chatce za przełęczą Harper czyli w Locke Stream Hut.


Pierwszy na szlaku wiszący most o dość specyficznej konstrukcji mógł wzbudzać duże obawy. Ale dobry balans ciałem i już się było po drugiej stronie strumienia;-) Kolejna Camerons Hut była bardzo prymitywna i chyba nie odważyłbym się w niej nocować! Okoliczne tereny za to były miejscem występowania sporej populacji Kiwi;-)  


Im bliżej już byliśmy przełęczy tym większe "pobojowiska" pojawiały się koło rzeki! Faktycznie musiało tu solidnie padać, bo ilość zniesionego drzewa była ogromna. Liczne świeże osuwiska poprzerywały szlak i trzeba było wykopać butami odpowiednie zagłębienia żeby je przejść! W jednym miejscu trzeba też było przekroczyć sporą hałdę kamiennego rumoszu. Ostatnia Bivva przed "Harperem" była za to bardzo klimatyczna;-) Dogoniła mnie Angellyn z Francji, z którą wreszcie mogłem porozmawiać po polsku!


Pozostało już tylko wspiąć się na przełęcz i zejść do chatki na nocleg;-) A tu się znowu zachmurzyło!


Opuściliśmy rzekę Hurunui a schodziliśmy w dolinę kolejnej - Taramakau. Miejscami było jeszcze gorzej niż na ostatnim podejściu. Świeże osuwiska były tu jeszcze większe i w kilku miejscach trzeba się było zsuwać na dół, bo inaczej się nie dało;-( Po przejściu przez most wiszący do chatki był już rzut beretem;-)


Pod wieczór dotarło jeszcze kilka nowych osób, a rankiem tylko Felix z Niemiec. Rozmowa z nim była raczej płytka, bo ile można w końcu słuchać o przebytych dziennych dystansach! Niektórzy chyba rzeczywiście traktowali wędrówkę tym szlakiem jak swego rodzaju wyścig. Na całe szczęście "wydziarany" Felix jak szybko się pojawił tak szybko się stracił;-) W kolejnym dniu chcieliśmy się dostać do mostu w rejonie Otiry. Czekało nas wiele crossów przez rzekę, a pogoda miała się oczywiście jeszcze pogorszyć;-(


Ruszyłem razem z Jensem i Ellen, a potem spotkaliśmy jeszcze Robbiego. Porę obiadową zrobiłem sobie w Kiwi Hut i jak do tej pory nawet dało się w miarę łatwo iść;-) Niestety tuż za chatką trzeba było przekroczyć rzekę Taramakau, co już tak łatwo nie poszło. Najgorsze, że po drugiej stronie rzeki nie było oznakowań i straciliśmy sporo czasu nim je znaleźliśmy;-(


Nad brzegiem znaleźliśmy mnóstwo śladów ptaków Kiwi, a sama rzeka była jeszcze większym "pobojowiskiem" niż poprzednia Hurunui! Jaka to musiała być siła, że wyrwała tak potężne drzewa. Oznakowania szlaku znaleźliśmy dopiero kiedy dotarliśmy do skrzyżowania z innym biegnącym od Lake Kaurapataka. Czyli kluczyliśmy wzdłuż rzeki przez dobre 4 kilometry. 


Byliśmy już niedaleko rzeki Otira, ale po dotarciu do niej nie było nawet mowy o jej przekroczeniu! Do mostu było niedaleko tylko na mapie, bo szlakiem zajęło mi to ponad 2 godziny;-( Jens i Ellen stracili się gdzieś po drodze, ale byłem dobrej myśli.


Na free campie koło mostu namiot rozbił już Robbie. Tyle co uwinąłem się ze swoim "chińczykiem" i zaczęło lać;-( W pobliżu na dodatek była Weka, która głośno domagała się czegoś do jedzenia. Także noc była co najmniej nie przespana;-( Poranek przyniósł poprawę pogody, ale marna to była pociecha. Wody w rzece Deception było tak dużo, że o kontynuowaniu szlaku na Goat Pass nie było mowy! Kilkanaście crossów po tej rzece przy tak wysokim stanie wody byłoby co najmniej bezmyślne. Przewodnik po Te Araroa dopuszcza możliwość zrobienia alternatywnej trasy przez Otirę i Arthur's Pass, ale ja postanowiłem tu wrócić w marcu. Na drodze ku Arthur's Pass ekipa drogowców usuwała potężne osuwisko skalne, które zasypało również pobliską linię kolejową! Oj musiało tu się dziać przez ostatni tydzień. Złapaliśmy stopa i reszta dnia upłynęła nam na praniu, suszeniu i jedzeniu w YHA;-)


Jens i Ellen szczęśliwie się odnaleźli, ale stracili jedną parę kijków trekkingowych. Odebrałem swoją ostatnią paczkę z jedzeniem, ale i tak wieczorem udaliśmy się na porządną kolację do pobliskiej restauracji;-) Przynajmniej raz w tygodniu musiałem zjeść coś porządnego, bo na "polowym jedzeniu" długo bym nie pojechał;-)