wtorek, 28 lutego 2017

Te Araroa: Birchwood Station - Bluff

Kolejny dzień zapowiadał się na większym luzie;-) W planach mieliśmy dojść do początku Longwood Forest czyli jakieś 30 km. Przez zagajnik eukaliptusowy a następnie okolicznymi pastwiskami wznieśliśmy się na pierwszy szczyt tego dnia w Woodlaw Forest! W oddali było jeszcze widać góry, które przemierzałem wczoraj oraz Fiordland, gdzie zamierzałem udać się w marcu.


Dalej już wygodną drogą gruntową kontynuowaliśmy trasę wpierw przez las sosnowy, a potem naturalny busz;-) Ukształtowanie terenu bardzo przypominało mi Beskid Niski. I gdyby nie rosnące palmy, to chyba wielu znajomych też by tak pomyślało. Na okolicznych łąkach skoszono trawę i zrobiło się tak sielsko i swojsko:-)  Aż trudno było uwierzyć, że za trzy dni znowu będę nad morzem!


Pod koniec dnia był jeszcze kawałek asfaltu i kolejna szutrówka już do miejsca noclegu. Rozbiliśmy namioty w lasku eukaliptusowym, a w kolejnym dniu wszyscy chcieli już dojść do ostatniej chatki na Te Araroa - Martins Hut;-) Czyli mogłem być pewien kolejnego biwaku przy chatce.


Pogoda znowu spłatała mi figla i nadciągnęły jakieś deszczowe chmury;-( Szło się całkiem dobrze, ale na widoki z Bald Hill i Longwood nie miałem co liczyć. W buszu spotkałem za to kolejnych turystów z Polski Darię i Wojtka;-)  Kilka dni temu zaczęli wędrówkę szlakiem Te Araroa z południa na północ. Byli pełni entuzjazmu i energii więc chyba nie załamałem ich tym, że kończyłem już swoje przejście tym szlakiem. 


Kiedy wyszedłem ponad granicę buszu wiatr się wzmógł i zrobiło się strasznie zimno;-( Na Bald Hill była jakaś aparatura nadawcza i zbawienny zadaszony przedsionek przy drzwiach. Tam też zagotowałem sobie wodę i zjadłem coś ciepłego. Potem już tylko była walka z zacinającym deszczem i postępującym zimnem, brrr...


Na Longwood chmura była jeszcze gęstsza więc mogłem zapomnieć o widokach na Bluff i okolice;-( Na samą myśl, że będę musiał rozbić mokry namiot już miałem wszystkiego dość! Martins Hut była już pełna i nawet ciężko było o jakieś miejsce przy chatce. Jak dobrze policzyłem było nas tam 13 osób. Koniec końców nocowałem niedaleko kibelka;-)


Noc w wilgotnym namiocie nie była przyjemna, ale na szczęście rankiem wyszło słońce i nawet udało się cały ten sprzęt wysuszyć. Wkrótce dotarli Jens i Ellen, którzy nocowali gdzieś w buszu i razem już ruszyliśmy dalej;-) Trasa prowadziła wzdłuż kanału odwadniającego, który opasał Longwood. Była to pozostałość po eksploatacji złota, dla którego właśnie w ten sposób osuszono górę by ułatwić jego wydobycie. W buszu było poza tym wiele "żelastwa" z tego okresu. I mój 2900 kilometr;-)


Odcinek wzdłuż tego rowu był wybitnie nudny, a sam busz przesłaniał jakiekolwiek widoki;-( W końcu dotarliśmy do parkingu i zaczęliśmy rozglądać się za jakimś dobrym miejscem na nocleg. Zawsze twierdziłem, że warto rozmawiać i postanowiliśmy zapytać o nocleg w pobliskim domu. Sympatyczne małżeństwo zaprosiło nas do siebie i mieliśmy do dyspozycji mały domek oraz zaproszenie na śniadanie następnego dnia;-) Super!!!


Do końca szlaku zostało nam prawie 90 kilometrów i postanowiliśmy zrobić ten odcinek w dwa dni! Amerykanie i reszta grupy nastawili się na finał 1 marca więc tłok na szlaku nam nie groził;-) Poranek był bardzo zimny, ale w ramach rozgrzewki mieliśmy do przejścia kilka kilometrów asfaltem do Colac Bay.


Byliśmy tak wcześnie, że tawerna gdzie serwowano olbrzymie burgery była jeszcze zamknięta. Nie zamierzaliśmy czekać do 11 i ruszyliśmy plażą ku Riverton;-) Ostatnie wzniesienie przed tą miejscowością było wdzięcznym plenerem do zdjęć. Tyle co weszliśmy na plażę i zaczął się przypływ;-(


Niebo zaczęło się przecierać i wyszło słońce;-) W Riverton wstąpiliśmy do kawiarni na małe co nie co. Miasteczko miało swój klimat i bardzo mi się podobało.


Za miasteczkiem czekał nas już tylko spacer wybrzeżem;-) Przypomniał mi się początek szlaku z Cape Reinga, bo i plaża była bardzo podobna. Kilometry szybko mijały i przed 8 wieczorem byliśmy już w okolicach Invercargill!


Namioty rozbiliśmy na dziko na pobliskim boisku do rugby;-) Idealnie równa nawierzchnia i krótko przystrzyżona trawa to było aż nadmiar luksusu! Ostatni dzień lutego był również i naszym ostatnim dniem na Te Araroa. Wczesnym rankiem udaliśmy się ku Invercargill, gdzie szlak skręcał na ścieżkę rowerową wzdłuż estuarium New River.


Takiej pogody na finał się nie spodziewaliśmy. Nieliczne chmury z upływem dnia zniknęły zupełnie i przy pełnym słońcu kontynuowaliśmy marsz do Bluff;-) Wstąpiliśmy przy okazji na "obiadek" do Food @ Clifton. Humory dopisywały choć do finału było jeszcze ponad 20 kilometrów.


Wróciliśmy na ścieżkę przy estuarium, ale już po kilku kilometrach czekał nas spacer poboczem drogi. Dużo ogromnych ciężarówek przemieszczało się w obu kierunkach, co z pewnością nie umilało nam tego odcinka.  Ale w tym dniu najlepsze było jeszcze przed nami;-)


I wreszcie tablica w Bluff, gdzie obowiązkowo fotografowaliśmy się tuż przed finiszem. Jens już wyraźnie był zmęczony więc mocno przyspieszyliśmy tak, aby jeszcze przed zachodem słońca być na mecie szlaku;-)


I w końcu dotarliśmy do drogowskazu oznaczającego dla nas koniec szlaku Te Araroa;-) Jensowi i Ellen przejście zajęło dokładnie 5 miesięcy. Ellen dodatkowo dokonała tego w jednej parze butów! Mnie zadowalały nieco ponad 4 miesiące spędzone na szlaku i druga para butów na nogach;-) Niesamowite uczucie ulgi wszystkim nam się udzieliło także na sesję foto poczekaliśmy sobie chyba z kwadrans. Potem w ruch poszły buty i słowo "koniec" wypowiedziane chyba w sześciu językach;-) No i pogoda wytrzymała do końca, a lepszej chyba nie mogliśmy sobie wymarzyć!



Pod wieczór ruszyliśmy do centrum Bluff, gdzie mieliśmy już zarezerwowany nocleg. 1 marca w planie było tylko leniuchowanie i obżarstwo czyli szeroko pojęta REGENERACJA organizmu;-)


Miałem jeszcze 50 dni do mojego samolotu więc zacząłem powoli kreślić w myślach plan na marzec i początek kwietnia;-) Puki co emocje nas jeszcze długo nie opuszczały, a pomysły na konkretne spędzenie reszty czasu w Nowej Zelandii zostawiliśmy sobie na potem!