piątek, 5 maja 2017

Te Araroa: podsumowanie

Te Araroa Trail (The Long Pathway), czyli po polsku długa droga, to najmłodszy szlak długodystansowy jaki ostatnio powstał i jednocześnie najdłuższy szlak pieszy Nowej Zelandii. Zaczyna się na północnym cyplu Wyspy Północnej obok latarni morskiej na Cape Reinga, a kończy na Wyspie Południowej w miejscowości Bluff, a dokładniej na Stirling Point gdzie kończy się też droga krajowa nr 1 - (State Highway 1). Prowadzi przez 9 "województw" tego kraju od Northland do Southland:-)


Szlak zaistniał na mapach pod koniec 2011 roku i od tego czasu był już kilkukrotnie korygowany. Oficjalna jego długość wynosi 2998km, ale faktycznie jest o ponad 300km dłuższy! Szwajcar, który zaczął wędrówkę miesiąc przede mną miał ze sobą GPS i wyszło mu na mecie prawie 3353km:-) Podejrzewam, że 3000 brzmi lepiej medialnie i dlatego taka odległość jest uważana za oficjalną.


Wędrówka szlakiem trwała od 23 października 2016 roku (godz. 10:06) do 28 lutego 2017 roku (godz. 18:10). Do tego trzeba dodać 2 dni na odcinku Deception-Mingha, który uzupełniłem w marcu, po "taktycznym odwrocie" w styczniu kiedy poziom rzeki był bardziej niż wysoki oraz 1 dzień w Auckland gdzie równie straszny deszcz w listopadzie 2016 roku uniemożliwił mi jakąkolwiek wędrówkę w kierunku lotniska.
Także przejście zajęło mi więc 132 dni, z których 5 było dniami zero.  Zmieściłem się więc w moim planie, który zakładał przejście Te Araroa w 138 dni:-) Szlak niestety nie ma żadnych statystyk oraz rejestru trudno więc zatem orzec ile osób przechodzi go w ciągu kolejnych sezonów:-( Na postawie mocno "wątpliwych" danych z ksiąg chatkowych DOC (Department of Conservation) ogłosił niedawno, że w sezonie 2016-17 wyruszyło z zamiarem przejścia całego szlaku 550 osób! I liczba ta z każdym kolejnym sezonem wzrasta.


Mając 6 miesięcy do dyspozycji nie zamierzałem się katować na tym szlaku i długość dziennych dystansów uzależniona była od ukształtowania terenu, pogody oraz mojego samopoczucia. Pomijając dni zero najkrótszy dystans dzienny wyniósł nieco ponad 4km, a najdłuższy 53km. A jeśli trzymać się sztywno statystyki z całego przejścia, to średnia dzienna wyszła mi niecałe 22,7km:-)

Mój dzień na szlaku

Szybko stwierdziłem, że wczesne wstawanie nie wchodzi w grę i regularnie wychodziłem na szlak po 10 rano:-) Większość współtowarzyszy "niedoli" wstawała o 6 i rozpoczynała kolejny dzień na szlaku przed 8 rano. Pomijając dni deszczowe kiedy chyba nikomu nie chciało się wytknąć nosa z namiotu lub chatki, to bez porannej drzemki nie wyobrażałem sobie żadnego dnia! Wkrótce wszyscy już wiedzieli, że nie ma sensu mnie budzić i wyruszałem na kolejny odcinek jako ostatni:-)


 Po pierwszym śniadaniu o poranku drugie planowałem sobie przed południem, a około 14-15 obiadek:-) Kolacja wypadała o różnych porach, ale zawsze było to mniej więcej po pół godzinie od dotarcia na miejsce noclegu. Ostatni posiłek dnia przy czołówce stał się z czasem normą.

  
Generalnie spędzałem na szlaku od 8 do 10 godzin w ciągu dnia, ale faktycznej wędrówki było w tym może 6-7 godzin. Gdy wymagała tego sytuacja oraz nadchodząca zmiana pogody to czas spędzony na szlaku wydłużał się do 12-14 godzin, ale takich dni było niewiele:-)


Budzik w zegarku lub telefonie nastawiałem tylko wtedy kiedy szykował się spory dystans do przejścia. Przez resztę czasu urządzenia te były dla mnie głuche:-)

Ukształtowanie terenu na szlaku

Przed wyjazdem do Nowej Zelandii przejrzałem sporo filmików na Youtube oraz blogów ludzi, którzy przeszli już Te Araroa. Wielu z nich miało już doświadczenie z długodystansowymi szlakami w USA, ale co najczęściej podkreślali to spora dawka wrażeń i ogromna mozaika krajobrazów, które zdecydowały o ich przybyciu i zmierzeniu się z Te Araroa:-)

Wyspa Północna

Faktycznie na tym szlaku nie sposób się było nudzić. Przez 1700 kilometrów szło się na przemian plażami, buszem, pastwiskami, górami oraz przez aktywny wulkan! Od Cape Reinga przemieszczałem się plażą przez nieco ponad 100km, by kolejny podobny dystans spędzić w buszu - dla mnie to była jednak dżungla - gdzie wszechobecne błoto, liany i długie liście potrafiły skutecznie spowolnić nawet najszybszego! Wielokilometrowe spacery po strumieniach z czasem zmieniły się na spacery przez pastwiska oraz lasy ze sprowadzonymi z USA sosnami kalifornijskimi, które mocno kontrastowały z naturalnym buszem.


Wschodnie wybrzeże Wyspy Północnej od Kerikeri do przedmieść Auckland to z kolei następne plaże i skaliste klify, gdzie trzeba było trafić na odpływ żeby przejść niektóre odcinki. Wyjścia na niektóre "góry" zlokalizowane tuż nad morzem też nie należały do łatwych zwłaszcza, gdy mocno wiało od oceanu, a od lądu z kolei nadciągał deszcz! Świadomość tego, że patrzy się na Ocean Spokojny i poza kilkoma małymi wysepkami kolejnym większym stałym lądem jest dopiero Ameryka Południowa dawała do myślenia:-)


Od Auckland do Hamilton wędrówka była już w głębi lądu i poza odcinkiem wybitnie "miejskim", prowadziła przez busz na południe od miasta, a następnie pastwiskami i wzdłuż rzeki Waikato.


Pirongia Mountain na południe od Hamilton przez jednych były mocno znienawidzone, a innym przypadły do gustu:-) Wszystko zależało od pogody na jaką się trafiło. Spacer w deszczu w gęstym buszu i błocie potrafił zdołować nawet najtwardszych. Poza tym pierwsza chatka DOC - Pahautea - tuż pod szczytem nie miała pieca, co przy mokrych ciuchach gwarantowało "kankana" zębami:-) 


Trafiłem akurat na piękną pogodę, co z równie pięknym wschodem słońca "ponad chmurami" było super dopełnieniem przejścia przez te pasmo górskie! Do kolejnych gór Pureora były za to następne niekończące się pastwiska:(


Pureora Forest zaczynał się podejściem na najwyższy do tej pory szczyt na szlaku 1165m, z którego dalej szło się buszem do kolejnej drogi to Taumarunui. Tutaj akurat miałem deszcz, co w połączeniu z kontuzją ścięgna lewej nogi gwarantowało powolne "kuśtykanie" do miasta:-( Jednak kolejne przejście przez busz na pewno było dużo lepsze niż spacer po pastwiskach!


No i najwyższa część Te Araroa na Wyspie Północnej czyli Tongariro Crossing! Kto myślał, że szlak dalej będzie biegł po plażach, pastwiskach i okazyjnie buszu na pewno był w błędzie. Red Crater, gdzie szlak wychodził na wysokość 1886 m znajdował się na wciąż aktywnym wulkanie, który ostatnio dał o sobie znać w 2012 roku. Zniszczył wtedy przy okazji chatkę, w której nielegalnie nocowałem:-) Chyba nie ma na świecie podobnego szlaku długodystansowego, który prowadził by przez aktywny wulkan, a przy okazji było to kolejne duże urozmaicenie na całym jego przebiegu na tej wyspie:-)


Kolejną wielką atrakcją na szlaku był spływ rzeką Whanganui z rejonu Whakahoro do miasta Wanganui:-) Ze względu na paskudną pogodę i wysokie ceny za wypożyczenie kajaków odpuściłem sobie tą przyjemność i obszedłem rzekę, co trwało tyle samo co sam spływ:-)


Kolejny odcinek z Whanganui do Palmerston North prowadził na przemian ruchliwymi drogami oraz przez pewien czas po plaży. Był wybitnie płaski dlatego wielu hikerów przesiadało się tu na rowery:-( 


Pod sam koniec Wyspy Północnej były najpiękniejsze wg mnie góry - Tararua Range:-) Jeśli tylko pogoda na to pozwalała można było z nich obejrzeć Morze Tasmana na zachodzie i Ocean Spokojny na wschodzie! Grzbiet od Matawai Hut do Nichols Hut był równie widokowy na południe i przy sprzyjających warunkach widać już było Wyspę Południową:-)


Te Araroa jest też jedynym szlakiem długodystansowym, który ma w połowie dystansu przerwę w postaci Cieśniny Cooka:-) Tym samym chcąc kontynuować wędrówkę dalej trzeba skorzystać z promu między oboma wyspami! Wcześniej jednak jest odcinek przez stolicę kraju - Wellington - i pamiątkowa tablica oznaczająca symboliczny koniec szlaku na Wyspie Północnej:-)


Wyspa Południowa

South Island to już inna "para kaloszy" i szlak w większości biegł tam górami, które za każdym razem miały inny charakter:-) Także i tu nie można było narzekać na monotonię i nudę, a dla mnie było to o tyle ciekawe doświadczenie, że każde z pasm, które wtedy przemierzałem prawie zawsze przypominało mi  jakieś góry w Polsce czy w krajach sąsiednich!

Niejako na rozgrzewkę był spacer wygodną ścieżką Queen Charlotte Track, gdzie można było nacieszyć oczy uroczymi zatoczkami, by już po kilku dniach znaleźć się...




... w górach Richmond Range, gdzie przez prawie 9 dni trzeba było polegać na własnych zasobach żywnościowych i liczyć na sprzyjającą aurę:-) Góry te bardzo przypominały mi Tatry Zachodnie, a deniwelacje między dolinami rzek , a większymi szczytami były bardzo podobne.



Następnie przechodziło się w Sabine Travers w Nelson Lakes National Park, które już wyglądały jak Tatry Wysokie zarówno pod względem wysokości jak i ukształtowania terenu. Tam też znajdował się najbardziej eksponowany odcinek Te Araroa - Waiau Pass!


Po odcinkach wysokogórskich schodziło się w doliny, które potrafiły ciągnąć się przez dziesiątki kilometrów! Tak też było po zejściu z Waiau Pass skąd kolejnymi dolinami bez większych przewyższeń trzeba było iść aż w rejon Arthur's Pass!


Canterbury był jedynym odcinkiem Te Araroa, który nijak nie mógł mi się skojarzyć z żadnym pasmem górskim w Polsce. Zupełnie bezleśne góry bardziej przypominały półpustynne rejony gdzieś na południu USA! Jedynymi "oazami" na tym pustkowiu były pojedyncze farmy, które zawsze były obsadzone drzewami - najczęściej topolami. 

Mimo tak jałowego środowiska były tam najpiękniejsze widoki na całej Wyspie Południowej dlatego też był to wg mnie najlepszy odcinek szlaku na całej jego długości:-)


Otago było tak krótkim odcinkiem, że gdyby nie obecność tam znanych i obleganych miejscowości turystycznych jak Wanaka czy Queenstown, to można by było mieć wrażenie, że dalej jest się w Canterbury:-)

Krajobrazy były tu równie podobne, ale już pod koniec pojawiło się sporo obszarów leśnych, które miejscami przypominały Beskidy Wschodnie na Ukrainie:-)


Southland, zwłaszcza tuż przed odcinkiem plażowym, to z kolei wypisz-wymaluj Beskid Niski:-) Łagodne grzbiety mocno obsadzone sosną kalifornijską, które z daleka przypominały mi właśnie te pasmo naszych Beskidów, to było super dopełnienie na koniec Wyspy Południowej!

Wcześniej jednak Takitimu Mts niejako kończyły przejście przez wyższe partie gór, skąd przy sprzyjającej pogodzie można było oglądać sam południowy kraniec wyspy:-)

Spacer plażą pod sam koniec szlaku był z kolei jak żywo wyjęty z początkowego odcinka na Wyspie Północnej, co przywołało wiele wspomnień i niestety oznaczało koniec przygody z Te Araroa:-( 


  Kierunek marszu, oznakowania i utrudnienia na szlaku

Te Araroa jest szlakiem jednokierunkowym z północy na południe, a jedyny możliwy całościowy odcinek nadający się do przejścia w kierunku odwrotnym to Wyspa Południowa. Głównie ze względu na spływ rzeką Whanganui niemożliwym staje się jego przejście w odwrotnym kierunku na Wyspie Północnej, jeśli by się trzymać sztywno przebiegu szlaku! 

Odpuszczając sobie spływ tą rzeką da się oczywiście kontynuować szlak, ale oficjalny przewodnik jedyną taką pieszą możliwość dopuszcza na odcinku od Pipiriki, do której to miejscowości trzeba jednak dopłynąć rzeką:-( Zresztą jest tam więcej podobnych nieścisłości na czele z taką, że szlak dochodzi do Mangapurua Campsite, skąd nie ma szans odpłynąć dalej w dół rzeki, bo firmy obsługujące spływ zaczynają go już w Whakahoro - czyli ponad 40 km wcześniej!  

Na całe szczęście innych szlaków w okolicy przybywa i takim właśnie obszedłem najbardziej "niewdzięczny" odcinek z okolic Mangapurua Trig Campsite przez Ruatiti i Raetihi do Pipiriki, skąd już zgodnie z przewodnikiem kontynuowałem marsz drogą wzdłuż rzeki do miasta Wanganui.

(zdjęcie z zasobów internetu - podczas mojego pobytu w tym miejscu było bardziej niż deszczowo:-))
 Myślę, że z czasem taka alternatywa dla NOBO (North Bounder) czyli wędrujących z południa na północ powstanie, bo już w wielu miejscach na Wyspie Północnej poczyniono w tym sezonie wiele ułatwień i m.in: odcinek z Opua do Waikare Inlet można już obejść w rejonie Russel, a do przepłynięcia jest jedynie króciutki niespełna kilometrowy odcinek:-)


 Podobnie jak wszystkie szlaki w Nowej Zelandii również i Te Araroa jest oznakowana plastikowymi pomarańczowymi trójkątami, które są przybijane to drzew oraz ogrodzeń farm. Żeby się nie zgubić zwłaszcza na skrzyżowaniach z innymi szlakami, trzeba uważnie czytać informacje na tablicach w takich miejscach i nawigować się mapą albo GPS. Wielu hikerów zabiera sobie na pamiątkę niektóre oznaczenia szlaku, co czasami powoduje spore problemy na wielu odcinkach więc przynajmniej sama mapa powinna być nieodłącznym towarzyszem wędrówki!


 Na Wyspie Północnej trzeba przejść kilkaset kilometrów po drogach asfaltowych, szutrowych oraz farmerskich i nie wszędzie oznakowania szlaku są stosowane:-( Najczęściej na początku takiego odcinka drogowego na tablicy z nazwami ulic są umieszczone niżej metalowe "kierunkowskazy" Te Araroa, których trzeba się trzymać aż do kolejnego zejścia szlaku w inny teren :-)



W terenie bezleśnym, trawiastym, wysoko w górach oraz na obszarach zabagnionych za oznakowania służą pomarańczowe tyczki albo z "cylindrycznymi" pomarańczowymi zakończeniami:-) Wystają one wysoko ponad okoliczną roślinność i gwarantują dobrą nawigację nawet jeśli ścieżka między nimi jest słabo widoczna!


Utrudnienia North Island

Na Wyspie Północnej największymi utrudnieniami na szlaku są z pewnością odcinki przez gęsty busz w Northland oraz wąskie zatoczki i plaże po obu jej stronach. Busz zaczynający się w Herekino Forrest a kończący niedaleko Kerikeri potrafi mocno dać w kość zwłaszcza w trakcie ulewnego deszczu. Wszechobecne błoto oraz nieomal tropikalna roślinność spowalniają bardzo, co dla wielu kończy się awaryjnym noclegiem w "dziczy".


 Wędrówka po plażach w wielu miejscach uzależniona jest z kolei od cyklu przypływów i odpływów, które czasami potrafiły opóźnić wyjście nawet o kilka godzin! 


Przejścia przez farmy i pastwiska również mogą dostarczyć sporo adrenaliny, bo niekiedy trzeba się przedzierać pod sporymi "zasiekami" zostawionymi przez właścicieli! Wszechobecny jest drut kolczasty oraz elektryczne pastuchy, które zawsze są pod napięciem:-) Ogólnie każdy kojarzy Nową Zelandię z wypasem owiec, ale tych z roku na rok jest coraz mniej. Wzrasta za to liczba bydła i stąd spora liczba ogrodzeń pod napięciem! Niekiedy można spotkać ostrzeżenia przed wypasanymi bykami, co niestety wiąże się z kłopotliwym obejściem feralnego pastwiska:-(



Jednak najbardziej kłopotliwe były crossy przez rzeki oraz konieczność zamawiania motorówki na kolejne odcinki niedaleko Bay of Islands, Ngunguru i Marsden Point! Dodatkowo dwa odcinki szlaku prowadziły przez wiele kilometrów strumieniami, których głębokość była uzależniona od ilości opadów w ostatnim czasie. Wszystko to oczywiście gwarantuje niezapomniane wrażenia, ale jeśli trafi się na konkretny zlew, to już nie jest tak wesoło:-( 

Jedna z dwóch rzek do przekroczenia na Wyspie Północnej - Okura River - niedaleko Auckland,  potrafi być niebezpieczna jeśli mimo przypływu ktoś zdecyduje się do niej wejść! Druga natomiast dużo wcześniej w Pataua, to właściwie estuarium Taiharuru River, gdzie w razie przypływu można skorzystać z łódki od pobliskich mieszkańców:-)


Kilkaset kilometrów szlaku biegnącego po drogach również może utrudniać wędrówkę zwłaszcza kiedy co rusz mijają cię ogromne ciężarówki! Odcinek przez Auckland paradoksalnie wcale nie jest najgorszy. Te najbardziej niebezpieczne odcinki drogowe znajdowały się już pod sam koniec Wyspy Północnej między Wanganui a Turakina oraz z Feilding do Palmerston North. 




Utrudnienia South Island

 Na Wyspie Południowej natomiast dużym utrudnieniem okazały się crossy przez wielkie rzeki, z których dwie - Rakaia oraz Rangitata - były dla mnie nie do przejścia:-( Na mapach z sezonu 2015-2016 były nawet zaznaczone miejsca do potencjalnego ich przekroczenia, ale na szczęście w tym sezonie z tego zrezygnowano zalecając objazd tych rzek! Trzeba mieć dużo szczęścia i przynajmniej dwa tygodnie bezdeszczowej pogody żeby myśleć o takim crossie, co w końcu udaje się ostatecznie na Rangitacie, bo o przejściu Rakai można raczej zapomnieć!

Przekroczyłem jedynie Ahuriri, a ostatnią większą rzekę - Mararoę - obszedłem oficjalnie wschodnim jej brzegiem:-)



Sporym utrudnieniem był również wysoki stan niektórych rzek po obfitych opadach deszczu. Taką sytuację miałem w styczniu na odcinku z chatki Boyle Flat aż do mostu Morrison Footbridge koło Otiry. Nadzwyczaj wysokie opady deszczu, które w rejonie Arthur's Pass dochodziły do 300mm w ciągu dnia, spowodowały, że wszystkie cieki wodne mocno wezbrały i naniosły ogromną ilość połamanych drzew i rumoszu skalnego! Potworzyły się lokalne osuwiska, a nikłe ścieżki szlaku zniknęły razem ze sporymi fragmentami nadrzecznych terenów.

Trafiłem akurat na czas gdy woda w rzekach już opadła, ale wielu hikerów przede mną musiało odpuścić sobie odcinek przez doliny rzek Hurunui i Taramakau. Niektórzy przemieścili się okazjami prawie 150km dalej!


Bardzo wiele odcinków szlaku na Wyspie Południowej prowadzi również w górę biegu kilku rzek. Najbardziej wymagającym odcinkiem jest Deception-Mingha również koło Arthur's Pass. Na dystansie 16 kilometrów trzeba przekroczyć tą rzekę kilkanaście razy! Akurat jak tam dotarłem, to zaczęła się kolejna fala opadów, która z przerwami trwała już od ponad tygodnia. O wyjściu na Goat Pass można było zapomnieć, a pracownik DOC (Department of Conservation) szczerze nam to odradzał i proponował przyjechać tu w innym terminie!


Ogólnie z wezbranymi rzekami nie ma żartów, a tzw. "nowozelandzka śmierć" tylko potwierdza smutne statystyki:-( Co roku najwięcej turystów właśnie w nich traci swe życie! 

Czasami w górnych odcinkach niektórych strumieni poprowadzone są alternatywne odcinki szlaku na wypadek wysokiego stanu wody w głównym korycie. Ale takich miejsc jest niewiele, a sam tylko raz widziałem taki odcinek w Richmond Range niedaleko Browning Hut. 

Ostatnim utrudnieniem na Wyspie Południowej mogą być najwyżej położone odcinki szlaku. O ile wyjście na Stag Saddle (1925m) nie nastręcza większych problemów, to już Waiau Pass jest uznawane za najbardziej wymagający etap Te Araroa. W razie niepogody warto odczekać więc w najbliższych chatkach dzień, czy dwa, aż warunki poprawią się na tyle, by wyjść zarówno na jedną jak i drugą przełęcz.




Kiedy najlepiej rozpocząć wędrówkę szlakiem Te Araroa

Jeśli ktoś zdecyduje się wędrować tym szlakiem z północy na południe, tak jak ja, to najbardziej odpowiednim miesiącem na rozpoczęcie przygody z Te Araroa jest październik. Wiosna trwa już wtedy od miesiąca, a dni są coraz cieplejsze i dłuższe. W Polsce odpowiednikiem tego miesiąca jak i pory roku jest maj. Przejście nieco ponad 1700 kilometrów (wg. map) na Wyspie Północnej powinno zająć ok. 65-75 dni tak, by na Wyspę Południową - najbardziej górzystą - przepłynąć już promem z początkiem lata:-) 


Nie ma większego sensu rozpoczynanie wędrówki we wrześniu. Poznałem kilku takich hikerów, którzy zaczęli właśnie wtedy przygodę ze szlakiem i szybko tego pożałowali. Wrzesień był bardzo deszczowy co w wielu miejscach uniemożliwiało wręcz wędrówkę. Kilku z nich przerwało więc dalszą eksplorację szlaku i wróciło z początkiem października. 

Tak jak przedstawiłem to wyżej, wyjście w październiku przy spokojnym tempie gwarantuje zakończenie odcinka szlaku przez Wyspę Północną w grudniu:-) Początek lata oznacza wtedy na Wyspie Południowej szybsze zanikanie pokrywy śnieżnej w wyższych partiach gór, co zagwarantuje w miarę bezproblemowe przemieszczanie się po nich. W moim przypadku wyjście w pierwsze pasmo górskie Wyspy Południowej miało miejsce na początku stycznia, a jedyny śnieg jaki się przytrafił na szlaku był na Waiau Pass w połowie tego samego miesiąca:-)


Pełnia lata przypada na styczeń i luty więc reszta szlaku na tej wyspie jest już bezproblemowo do zrobienia:-) Sam dystans do przebycia jest tam krótszy i wynosi nieco ponad 1300km (tzw. oficjalny dystans). Czasowo więc powinno spokojnie wystarczyć 65-70 dni.

Jeśli jednak ktoś zdecyduję się na rozpoczęcie szlaku od południa ( z Bluff ), to myślę, że również grudzień będzie pierwszym miesiącem, jaki powinien wziąć pod uwagę. W miarę przemieszczania się na północ dni będą coraz cieplejsze i dłuższe, a śniegu w wyższych partiach szlaku coraz mniej. Wyspę Północną, przy zakładanym podobnym czasie wędrówki, powinno się wtedy rozpocząć w lutym, czyli dalej w lecie:-) Brak większych gór i o wiele łagodniejszy klimat na północy powinny też nie nastręczać problemów mimo planowanego ukończenia przejścia jesienią - czyli w okolicach kwietnia:)

Jedynym problemem mogą być większe opady deszczu, które jesienią - podobnie jak w Polsce - przybierają na sile oraz sezonowe cyklony, które miałem okazję przeżyć pod sam koniec pobytu na Nowej Zelandii - na szczęście pod dachem:-) 

Wszystkie przedstawione tu założenia oparłem oczywiście na własnym doświadczeniu z Te Araroa. Osoby wybierające się w ten rejon świata z pewnością, przed samą podróżą, sprawdzą dokładnie kiedy najlepiej rozpocząć przygodę z tym szlakiem:-)  


Pogoda

Pogoda była jednym z głównych tematów rozmów na szlaku! Słynne powiedzenie, że w Nowej Zelandii można przeżyć cztery pory roku w ciągu 24 godzin, przez wielu było traktowane z przymrużeniem oka. Czas pokazał, że takie sytuacje są jak najbardziej prawdopodobne:-) Ale po kolei.


Z uwagi na to, że Nowa Zelandia położona jest na południowej półkuli pory roku zupełnie nie pokrywają się z tymi w naszej części świata:-) Dodatkowo spora rozciągłość obu wysp z północy na południe powoduje, że im dalej na południe tym klimat z podzwrotnikowego staje się bardziej umiarkowany. Z racji tego, że są to wyspy, to ocean ma duży wpływ na pogodę w kraju no i co tu dużo nie mówić jest duża wilgotność:-(

Klimat ciepły morski zapewnia przyjemne temperatury i wiosną faktycznie można poczuć się jak w Europie:-) W październiku i listopadzie temperatury rzadko przekraczały 25 stopni, a noce były średnio o 10 stopni chłodniejsze. Latem było podobnie z przewagą bardzo słonecznych dni i temperaturą 25-28 stopni. Kilka razy było nieco powyżej 30 stopni:-) Jesień oznaczała powrót temperatur i pogody jak wiosną czyli dalej było ciepło, ale z większymi opadami deszczu. Zimy niestety tam nie spędziłem więc nie wiem jak ona faktycznie tam wygląda.

Niestety z uwagi na dziurę ozonową która, podobnie jak nad Australią, jest i nad Nową Zelandią, odczuwalność temperatury, a jej faktyczna wartość to dwie różne rzeczy:-( Promieniowanie UV jest o ponad 40% większe niż w Polsce więc można "spalić" sobie skórę już przy nieco ponad 20 stopniach ciepła! Taka niemiła niespodzianka spotkała mnie już na samym początku szlaku:-( Krem z filtrem 50 jest więc obowiązkowy, a oprócz rąk i nóg koniecznie trzeba sobie w ten sposób zabezpieczyć uszy i nos! Warto też pomyśleć o zakryciu czymś szyi i karku oraz osłonie oczu. Sam używałem bawełnianej chusty, którą podczepiałem z tyłu pod czapkę z daszkiem, która z kolei z przodu osłaniała moje oczy. Sam krem UV niestety wraz z wysiłkiem i potem spływał z człowieka 2-3 razy w ciągu dnia więc jeśli nie było jakiejś naturalnej ochrony przed słońcem - busz, zarośla - to takie "smarowanie" z czasem stawało się męczące. Wiosną można to sobie było darować, ale latem była już to konieczność!

Dużym problemem jest sama nieprzewidywalność pogody w Nowej Zelandii! Nawet na bardziej łagodnej Wyspie Północnej potrafiła się ona zmienić w ciągu kilku godzin ze słonecznej w deszczową, by równie szybko znowu wrócić do tej pierwszej. Czasami też deszcz potrafił padać bardzo intensywnie przez kilka dni:-(



Towarzyszyły temu silne porywy wiatru, do których też trzeba było przywyknąć. Ogólnie "przeciągi" są tam konkretne i kilka razy wejście na nawet niepozorny bezleśny szczyt, to była walka z wiatrem.

W najwyższych partiach szlaku na obu wyspach nie miało znaczenia czy jest wiosna czy lato. Jeśli od południa nadciągał niż, to oznaczało to gwałtowny spadek temperatury i nawet opady śniegu czy śniegu z deszczem w partiach szczytowych! Jak groźna potrafi być tak gwałtowna zmiana pogody niech świadczy fakt, że w tym samym dniu gdy byłem na najwyższym punkcie Te Araroa na Wyspie Północnej (Red Crater), w górach Tararua dwoje turystów zmarło na skutek hipotermii!



 Cztery pory roku w ciągu jednego dnia przeżyłem z kolei na Wyspie Południowej. Z Wanaka mieliśmy w planie dotrzeć do chatki Highland Creek i mimo ciepłego poranka i gorącego przedpołudnia w drugiej części dnia złapał nas deszcz, który pod wieczór zamienił się w śnieg z deszczem, a nieco powyżej chatki Fern Burn w śnieg! Skutkiem czego zostaliśmy w niej na noc, a do planowanego pierwotnie miejsca noclegu dotarliśmy następnego dnia.



Miejsca z największą liczbą opadów w Nowej Zelandii znajdują się w zachodnich częściach obu wysp. Na Wyspie Północnej są to Pirongia Mountain oraz Tararuas, a na Wyspie Południowej z kolei wszystkie tereny na zachód od łańcucha Alp. Szlak jedynie zahaczał o ten rejon w okolicy Arthur's Pass, gdzie właśnie panował specyficzny mikroklimat z bardzo dużymi opadami deszczu, na które miałem to nieszczęście trafić:-( Wszystkie zagrożenia z tym związane przedstawiłem wyżej w opisie utrudnień na szlaku.

Centrum South Island było na szczęście wolne od takich anomalii pogodowych, a położenie w tzw. cieniu opadowym gwarantowało piękną słoneczną pogodę przez zdecydowaną większość dni:-)

Noce nie były bardzo chłodne, ale wysoka wilgotność - zwłaszcza na Wyspie Północnej - potęgowała niestety uczucie zimna:-( Jedyny przymrozek miał miejsce koło Roses Hut, gdzie w związku z pełnym obłożeniem chatki wielu turystów musiało nocowało na zewnątrz w namiotach, co skończyło się nad ranem szronem na tropikach!

Ogólnie podsumowując całą pogodę jaką miałem podczas przejścia szlaku, to chyba nie była ona taka najgorsza:-) Większe opady złapały mnie jedynie w rejonie Auckland oraz wzdłuż rzeki Whanganui i w górach Tararuas. Na Wyspie Południowej z uwagi na porę letnią opadów było już mniej, a jedyny konkretny "zlew" miał miejsce na odcinku szlaku z Ann Hut do Arthur's Pass.


Na 132 dni spędzone na szlaku tych z opadami deszczu było 30. Uwzględniłem jedynie deszcz, który był podczas wędrówki w ciągu dnia. Rozbijając to na obie wyspy większa liczba dni deszczowych przypadła na północną - 18, a na południową - 12. Nie wliczałem tu deszczu, który miał miejsce w nocy czy też po dotarciu na miejsce noclegu.

Uciążliwości 

Zupełny brak rodzimych drapieżników powoduje, że chyba bardziej bezpiecznego kraju nie ma na całym świecie! A jeśli dodać do tego całkowity brak węży czy innych jadowitych gadów, to już do pełni szczęścia chyba nie trzeba więcej:-)

Niestety i tu "wmieszał" się biały człowiek przywożąc ze sobą myszy, szczury a później jeszcze  gronostaje i oposy z Australii (brushtail possum)! Ten ostatni zwłaszcza jest mocno znienawidzony w Nowej Zelandii i tępiony na potęgę. Praktycznie podczas każdej nocy spędzonej w buszu byłem pewien jego wizyty, a jego uciążliwość nie ograniczała się jedynie do wydawania przeraźliwych dźwięków, ale również do skakania z drzew prosto na namiot i dokładnego penetrowania jego okolicy. Po ukończeniu szlaku Te Araroa taki właśnie mocno "zapasiony" opos złamał stelaż w moim namiocie gdy nocowałem nad Lake Marian w Fiordland!

Pod koniec XIX wieku sprowadzono również do Nowej Zelandii dziki i jelenie, które teraz są głównym celem komercyjnych odstrzałów przez myśliwych z całego świata. W związku z tym często można się natknąć na szlaku na samych myśliwych, a strzały z broni palnej nie powinny z czasem nikogo dziwić. Niestety jeśli opanują oni jeszcze którąś z chatek, to możemy zapomnieć o noclegu pod dachem:-(

Jedynymi miejscowymi zwierzętami potrafiącymi skutecznie uprzykrzyć pobyt na szlaku były papuga Kea, nielot Weka oraz mucha piaskowa Sandfly. O ile o spotkanie z Kea było trudno przez większą część szlaku, to jeśliby już przyszło nam nocować w rejonie Arthur's Pass to zdarzało się, że papugi te dziurawiły namioty oraz kradły co drobniejsze przedmioty!


Nielot Weka pojawił się zaraz na początku Wyspy Południowej i sprawiał nawet miłe wrażenie. Niestety dokarmianie ich przez turystów spowodowało, że te nachalnie zaczęły domagać się od każdego czegoś do jedzenia. O ile w dzień można było jakoś wytrzymać do już wieczorem i nad ranem potrafiły one skutecznie uprzykrzyć sen! Wpierw wydawały donośne okrzyki, a już szczytem było podkradanie się do przedsionka namiotu i stukanie dziobem o buty i resztę sprzętu!

Sadfliesy za to były wszędzie gdzie tylko był jakiś większy ciek wodny. Potrafiły skutecznie wbić się w skórę i wyssać krew zostawiając bąble na kilka dni, które na dodatek strasznie swędziały! Nawet specjalne preparaty w sprayu niewiele dawały. Zostawało tylko dobrze się ubrać i cierpieć w upale spacer w długich spodniach i długim rękawie:-(

Wędrówka i ludzie spotkani na szlaku

Każdy z nas ma odmienny styl wędrowania po górach czy też po innych szlakach na nizinach. Już na początku szlaku na pierwszym noclegu dało się to zauważyć. Byli zatwardziali "soliści", którzy nawet ograniczali kontakt słowny z innymi do minimum, ale na szczęście większość ludzi spotkanych na szlaku łączyła się w większe lub mniejsze grupy:-)

Miało to oczywiście swoje plusy, bo w razie kontuzji np. w buszu Herekino czy Raetea, można było liczyć na pomoc drugiej osoby. Podobnie jeśli chodzi o noclegi w YHA, BBH czy hostelach gdzie takie właśnie "zgrane paczki" opanowywały całe pokoje łącznie z podłogą, która oficjalnie nie była ujęta w cenniku! Osoby z większym doświadczeniem pomagały tym, które pierwszy raz wybrały się na tak długi szlak i ogólnie nie spotkałem się z żadnymi przypadkami jakiś większych nieporozumień czy wrogości.


I w moim przypadku już na samym początku dołączyłem do sporej grupy, w której byli już turyści ze Słowacji, USA, Wielkiej Brytanii i Australii. Udało się nam sprawnie przebrnąć przez pierwsze ponad 300km szlaku, po których już zaczęły się pojawiać pierwsze "zgrzyty" i "przywódcze instynkty" u niektórych. Z racji tego, że byłem średnio o 12-14 lat starszy od każdego z nich, to nie przywykłem do stanowczego argumentowania mi, że "jutro wstajemy o tej godzinie i idziemy dokładnie tam, a nie gdzie indziej"! Szybko też więc odłączyłem się od tej "paczki" i resztę szlaku kontynuowałem sam, co w miarę upływu czasu i kilometrów miało mieć jeszcze większe plusy:-)


Z moją starą "paczką" oczywiście spotykałem się jeszcze wiele razy głównie na Wyspie Północnej, ale było to tylko przy okazji jak oni doganiali mnie na szlaku i na odwrót:-) Pobudkę i rozplanowanie dnia ustalałem sobie sam więc ze spokojną głową kontynuowałem dalej swoją wędrówkę.

Każdy chyba słyszał o niesamowitej wręcz gościnności mieszkańców Nowej Zelandii. Wędrując przez ten kraj jeszcze przed Auckland miałem się o tym sam przekonać:-) Mając ze sobą namiot i wszystko co niezbędne człowiek jest przygotowany do noclegu praktycznie w każdym miejscu. Z racji tego, że szlak prowadził przez tereny prywatne, to wypadało wpierw zapytać o zgodę na taki nocleg właściciela. Wędrując samotnie prawie zawsze kończyło się to dla mnie zaproszeniem pod dach, kolacją, śniadaniem i długimi rozmowami do wieczora:-) Na Wyspie Południowej nieoceniona okazała się pomoc Robiego i jego rodziny przy okazji objeżdżania dwóch pierwszych wielkich rzek. Gdyby nie wzajemna wcześniejsza pomoc na szlaku gdzie się spotkaliśmy, to musiałbym sobie radzić sam łapiąc stopa i tracąc mnóstwo czasu. Podobnie dołączenie do większej grupy Kiwi w Richmond Range spowodowało, że środkowa część South Island minęła mi bardzo szybko i z większością z nich mam dalej kontakt:-) 






W wielu przypadkach polecano mi potem ciekawe miejsca do zwiedzenia po drodze oraz oczywiście kontakt do kolejnych znajomych:-) Było dla mnie lekkim szokiem jak kolejna napotkana rodzina Kiwi dzwoniła w mojej obecności do swoich znajomych lub krewnych w nieraz bardzo odległych miejscach Wyspy Północnej i Południowej i informowała, że za jakiś czas będę tam w okolicy! Z czasem przekonałem się, że mimo ogromu tego kraju (jest tylko niewiele mniejszy od Polski) z niewiele ponad 4 milionową populacją, ludzie jakby wszyscy znali się mimo tych dużych odległości. Wkrótce miałem więc całą listę adresów, maili i telefonów, aby dać znać kiedy będę w ich stronach:-) Najbardziej "skrajnym" takim przypadkiem było spotkanie z małżeństwem z Whangarei w chatce Martins Bay we Fiordland, którzy słuchając moich opowieści ze szlaku, spytali na końcu czy rodzina Maorysów z Ngataki, gdzie spędziłem pierwszą noc w drodze na początek szlaku, nadal ma wypożyczalnię busów turystycznych! Okazało się, że się bardzo dobrze znali:-)


Czasami ich bezinteresowna pomoc jak wtedy, gdy mocno obkupiony w Porirua miałem wysłać trzy paczki z jedzeniem na Wyspę Południową i nie mogłem tego zrobić, bo poczta miała wolne, była wręcz bezcenna! Ogólnie nie spodziewałem się aż takiej pomocy na szlaku, ale wkrótce dotarło do mnie, że gdybym dalej kontynuował wędrówkę w większej grupie, to takie sytuacje być może nie miały by miejsca - nikt nie przyjąłby bezinteresownie tylu ludzi pod swój dach, nie poznałbym wielu osób itd.



Wniosek mógł być jeden wędrując samotnie lub z osobą towarzyszącą ma się zawsze większe szanse na poznanie Nowej Zelandii nie tylko z perspektywy szlaku, ale i ludzi tam mieszkających. Jest tylko jedna złota zasada trzeba rozmawiać i nie bać się zapytać np: o wodę, miejsce pod namiot czy najbliższy sklep spożywczy:-) Wszyscy chętnie pomogą, a jeśli język nie stanowi bariery, to bądźmy pewni "lawiny" pytań o nasz kraj pochodzenia itp.