piątek, 23 grudnia 2016

Te Araroa: Makahika - Waikanae

 I kolejny pochmurny dzień w tym kraju:-( Akurat teraz jak miałem wyjść na główny grzbiet Tararua Range! Po drodze zauważyłem nietypowy drewniany kościółek. Bardziej by on chyba pasował do naszych Karpat w każdym bądź razie w tutejszym krajobrazie mocno się wyróżniał;-) A potem standard czyli busz, przez który tym razem trzeba było miejscami mocno się wdrapywać. Wyruszyłem dosyć późno więc nawet nie nastawiałem się na jakiś długi dystans. 


Dopóki nie osiągnąłem pułapu chmur to coś jeszcze było widać. Potem był już tylko sam busz i coraz mocniejszy wiatr. Po dojściu do chatki Waiopehu przeszła mi całkiem ochota na kolejne kilka godzin marszu;-( Chatka, mimo że była już z tych nowszych, nie miała pieca co gwarantowało "zimny nocleg";-(


Nie przywykłem do ogrzewania się kuchenką turystyczną, ale sytuacja była taka a nie inna i jakoś trzeba było sobie poradzić;-( Dość mocno przestudiowałem książkę chatki i nie znalazłem w niej mojej grupy. Pani z Makahika chyba skutecznie namówiła ich na skrót do kolejnej chatki? W nocy zaczęło mocniej padać i taki stan utrzymał się do wczesnego popołudnia następnego dnia;-( Wyruszyłem więc krótko potem z nastawieniem żeby tylko dojść do Matawai Hut. Na grzbiecie Waiopehu był obelisk poświęcony pamięci turysty, który zginął tu w 1936 roku.


Potem wreszcie chmury zaczęły się rozstępować i dojrzałem w oddali główną grań, którą miałem w planie iść jutrzejszego dnia. Puki co przez straszne błoto i przy bardzo mocnym wietrze kontynuowałem wędrówkę do kolejnej chatki.


W końcu dowlokłem się do chatki, a pod wieczór dołączyła do mnie jeszcze grupa czterech Amerykanów;-) Jeden miał swojsko brzmiące nazwisko - chyba Jarecki! Kolejny dzień zapowiadał się najciekawiej na całym odcinku Te Araroa w Tararua Range więc liczyłem na lepszą aurę. W Matawai Hut na szczęście był piec więc napaliliśmy w nim najlepiej jak się dało;-) 


No i szczęście uśmiechnęło się do mnie;-) Na najdłuższy mój odcinek w Tararua Range chyba lepszej pogody nie mogłem trafić! Od samego rana słońce mocno przygrzewało, a czyste błękitne niebo tylko zapowiadało super widoki. Tym szybciej ruszyłem w trasę;-)


Po osiągnięciu głównego grzbietu widoki również otworzyły się na stronę wschodnią;-) Szczerze nie chciałbym tu być w niepogodę. Od razu było widać skąd nadciągają kolejne chmury, a ich naturalna bariera czyli grzbiet górski, na tyle skutecznie je powstrzymywała, że liczyłem na zjawisko "widma brockenu". Niestety mimo dobrego ustawienia względem słońca zjawiska tego nie zaobserwowałem;-(


 Przepiękna pogoda i widoki sprawiły, że na grzbiecie spędziłem ponad godzinę nim ruszyłem dalej w kierunku Dracophyllum Hut;-) Szlak dalej biegł główną granią więc na brak wrażeń nie narzekałem. Ukształtowanie tych gór można było śmiało porównać do naszych Tatr Zachodnich. 


Po zejściu do buszu napotkałem potężne wiatrołomy, które na szczęście zdążono już udrożnić. Skarlałe i porośnięte mchem drzewa, tworzyły niesamowity widok! A meandrujący między nimi szlak poprowadzono tak sprytnie, że często trzeba się było mocno schylać. Chatka Dracophyllum była tak mała, że awaryjny nocleg w niej mógł być tylko pod warunkiem, że była pusta;-) 


 Do Nichols Hut miałem jeszcze kilka godzin, a trudy naprzemiennego wychodzenia i schodzenia wynagradzały mi jeszcze lepsze widoki;-) Niebo pod wieczór było wręcz bezchmurne więc aparat pracował cały czas. Na głównej grani po wschodniej stronie można było nawet dostrzec najwyższy szczyt całego Tararuas - Mitre!


 Z ostatniego wierzchołka przed chatką natomiast moją uwagę przykuły głębokie doliny na południu. Góry te potrafiły zachwycić, ale trzeba było mieć to szczęście i być tu w taką właśnie pogodę;-) Nichols Hut była sprytnie schowana pod grzbietem, a zachód słońca z niej doskonale zakończył pełen wrażeń dzień!


Rankiem znowu zebrały się ciężkie chmury, ale na szczęście nie padało. Na widoki nie było już co liczyć, a szczyt Mount Crawford minąłem w gęstej chmurze;-( Amerykanie pognali dalej już z samego rana, a ja tradycyjnie przed 10 ruszyłem cztery litery;-)


Ze skrzyżowania szlaków tylko na chwilę udało mi się dostrzec okoliczne wzniesienia, a czekał mnie potężny downhill do Waitewaewae Hut. Drogowskaz informował o jedynie 2 godzinach do niej, ale w rzeczywistości bliżej prawdy byłoby raczej  3 godziny!


Kolana już powoli odmawiały posłuszeństwa, ale na szczęście dotarłem już do doliny i przez długi wiszący most udałem się do chatki;-) Była ona na tyle przyjemna i ciepła, że zrezygnowałem z dalszej trasy tego dnia. Jedzenia miałem na styk, ale za dwa dni miałem już być Waikanae.


W nocy zaczęło padać, a rankiem była niesamowita wilgotność. Ruszyłem na tyle późno, że nocleg był tylko możliwy w kolejnej chatce Parawai Lodge. Tym razem cały czas poruszałem się przez busz, a na sporym odcinku szlak biegł trasą dawnej kolejki leśnej. W kilku miejscach zachowały się nawet niezdemontowane szyny;-)


Otworzyły się widoki na otoczenie Otaki River, a w oddali w chmurach był kolejny grzbiet, którym miałem wędrować w dniu następnym. Chatka Parawai była chyba najskromniejszą na całym odcinku Te Araroa w Tararua Range. Wkrótce zjawiło się troje Niemców i troje Czechów i wreszcie można było z kimś pogadać;-)


Ostatni dzień w Tararuas dalej był pod znakiem chmur i wilgoci;-( Spodziewałem się przynajmniej jakiś widoków z najwyższego punktu tego dnia, ale nic z tego nie wyszło. Pogoda zaczęła się poprawiać jak byłem już niedaleko parkingu, gdzie stuknęło 1600 kilometrów.


Dalej do Waikanae był już tylko asfalt i ciasne zakręty, gdzie szczególnie musiałem uważać na samochody;-( Pod wieczór byłem już na miejscu i, po zakupach w New World i dużej pizzy obok, zatrzymałem się w miejscowym Holiday Parku. 


Do końca Wyspy Północnej zostało mi niecałe 90 kilometrów szlaku! Zacząłem już myśleć o jakimś dobrym punkcie wypadowym na te kilka dni, bo Wellington było już całe zarezerwowane na Święta i Nowy Rok. Puki co cieszyłem się z tego, że jeszcze w 2016 roku będę na Wyspie Południowej;-)


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz