czwartek, 16 marca 2017

Nowa Zelandia: Hollyford Track - Pyke Big Bay Route - Lake Marian - Gertrude Saddle (Fiordland)

 Ranek powitał mnie przepiękną pogodą i czystym błękitnym niebem;-) Sprawdziłem na szybko ile zostało mi jeszcze jedzenia i w pierwszej kolejności zaplanowałem sobie jedynie przejście szlaku Hollyford. Prowadził on w zasadzie cały czas doliną tej rzeki więc jakieś ekstremalne odcinki tym razem mi nie groziły. Początek znajdował się na końcu szutrowej szosy, którą zresztą musiałem maszerować prawie 20 km! Okolica była całkowicie bezludna, a jedyne połączenie ze światem zapewniała droga z Te Anau do Milford Sound, którą szedłem pierwsze kilka kilometrów od The Divide do skrzyżowania z Lower Hollyford Road.


Do Hollyford Camp czyli ostatniej osady miałem jeszcze 8 km, a monotonną trasę umilały przynajmniej widoki na okoliczne góry oraz otoczenie Lake Marian;-) Taka pogoda w Fiordland, gdzie w ciągu roku spada najwięcej deszczu w Nowej Zelandii , to był jak wygrany los na loterii!


W Hollyford Camp był ostatni punkt, gdzie można było zatankować samochód oraz zrobić drobne zakupy, ale ceny tych ostatnich przewyższały nawet te w Queenstown więc postanowiłem polegać dalej na swoich zapasach;-) Było mnóstwo domków campingowych oraz pole namiotowe. Za sklepikiem znajdowało się natomiast małe prywatne muzeum! Do końca szosy miałem jeszcze około 9 km, a pierwszy nocleg zaplanowałem sobie w Hidden Falls Hut.


Tuż za ostatnim parkingiem zaczęła się właściwa część szlaku;-) Przyjemną ścieżką szło się bardzo wygodnie, a las zapewniał miły chłód, bo popołudniu było bardzo ciepło. Znad okolicznych strumieni, które co rusz przecinały szlak, otworzyły się za to widoki na najwyższe partie Fiordland, gdzie były już lodowce!


Woda w rzece przybrała piękny turkusowy kolor, co na tle okolicznych gór robiło niesamowite wrażenie;-) Cały czas poruszałem się doliną, a odcinki leśne obfitowały w mniejsze i większe wodospady! 


W pobliżu Hidden Falls Creek zacząłem się rozglądać za chatką, a tuż za pobliską skałą huczał kolejny wodospad. Po dotarciu na miejsce długo nie mogłem przestać robić zdjęć;-) Chatka była ponownie super wypasiona i dopiero przed wieczorem dotarli kolejni turyści z Niemiec i Izraela. Było tak ciepło, że nawet wieczorem staraliśmy się przewietrzyć wnętrze chatki, co przy rojach sandfliesów wydawało się wręcz niemożliwe! 


Słońce zaszło gdzieś za górami i z pewnością na wybrzeżu zrobiło niesamowity spektakl, ale byłem dobrej myśli przed kolejnymi odcinkami szlaku i liczyłem, że podobna pogoda utrzyma się jeszcze przez kilka dni. 


Kolejny dzień ponownie zaczął się czystym błękitnym niebem;-) Nie miałem konkretnego planu, gdzie spędzę kolejną noc, ani jak będzie przedstawiał się mój dalszy plan na Hollyford Track. Polegałem jedynie na zdjęciu mapy w telefonie, które wykonałem jeszcze w Glenorchy;-) Nie musiałem się w końcu spieszyć, a relaks po przejściu Te Araroa był jak najbardziej wskazany!


Minąłem kolejny wodospad Little Homer, a po przejściu najwyższego punkt na szlaku - Little Homer Saddle (168m) - znad rzeki otworzył się piękny widok na najwyższy szczyt Fiordland - Mt Tutoko (2723m) ! Korzystając z okazji postanowiłem się wykąpać i odświeżony ruszyłem dalej ku Lake Alabaster.


Niedaleko miejsca gdzie do Hollyford River wpadała rzeka Pyke znajdował się Pyke Lodge. Był to prywatny - nazwijmy to - pensjonat, gdzie przebywali turyści z zasobniejszym portfelem. W ramach wypoczynku i zwiedzania okolicy można było tutaj wynająć przewodnika na piesze wycieczki, popływać motorówką po nieodległym Jeziorze McKerrow, a nawet zamówić sobie helikopter do lotów nad pobliskimi górami! Mnie wystarczyła informacja o pogodzie na najbliższe kilka dni i spacer za free do kolejnej chatki Alabaster;-)


Nad jeziorem znowu sobie poleniuchowałem i zrobiłem małe pranko części ciuchów;-) Było bardzo ciepło więc z wysuszeniem nie było problemów. Pobliska chatka Alabaster znajdowała się na imponującej wysokości 24 m.n.p.m.! Turystów nie było prawie wcale więc cała kuchnia należała do mnie;-)


Popołudniu ruszyłem dalej i już za mostem wiszącym szlak zmienił się w bardziej dziki. Pojawiło się błoto oraz bujna roślinność, która miejscami mocno przeszkadzała w marszu. Odcinek nadrzeczny ponadto został poważnie uszkodzony podczas styczniowych ulew i trzeba było znów przedzierać się przez busz. No i po długiej przerwie miałem okazję znowu się przeprawiać mostami wiszącymi typu walkwire;-)


Kluczenie po gęstym buszu na tyle mnie spowolniło, że postanowiłem przenocować w McKerrow Island Hut. Na szczęście poziom wody w bocznym kanale tego jeziora był niski i bez przeszkód dotarłem pod wieczór do celu;-) 


Ponownie słońce zaszło gdzieś na górami, a mnie pozostał do podziwiana jedynie fragment tego co mógłbym z pewnością oglądać na wybrzeżu;-( Wieczorem dotarło jeszcze dwoje Szwajcarów, którzy strasznie narzekali na drożyznę w Nowej Zelandii! Chyba najbardziej zabolały ich ceny wyrobów tytoniowych, bo musieli sobie skręcać własnoręcznie papierosy;-) Na szczęście ja byłem wolny od tego nałogu. 


Rankiem było oczywiście znowu pięknie i po sytym śniadaniu ruszyłem dalej szlakiem w kierunku kolejnych chatek;-) Tym razem jednak przyszło mi przedzierać się przez busz więc na widoki mogłem liczyć tylko okazjonalnie. Naprzemienne wznoszenie się obniżanie na tyle osłabiło mój zapał do wędrowania, że w pierwszej chatce Demon Trail długo odpoczywałem;-( 


Do kolejnej chatki Hokuri było jeszcze więcej tego typu "atrakcji" więc plan dojścia jeszcze wieczorem do Martins Bay Hut musiałem szybko skorygować. Spotkana na szlaku grupa turystów z Australii tylko bardziej mnie w tym utwierdziła, bo idąc właśnie od Hokuri Hut już mieli dość! Jeden z nich miał swojsko brzmiące nazwisko - Zablocki;-)


W chatce był tylko Nowozelandczyk Charlie, od którego dowiedziałem się co nie co o aktualnym stanie szlaku Pyke - Big Bay Route. Ogólnie stwierdził, że nigdy nie chciał by tam wracać;-) Co ciekawe za najgorszy uznał odcinek z chatki Big Bay do chatki Martins Bay. Szlak był ponoć w miarę dobrze oznakowany, ale ze względu na nikły ruch turystyczny strasznie zarósł zwłaszcza na odcinku z chatki Olivine do crossu przez Pyke. Mimo takich trudności udało mu się przejść w ciągu jednego dnia 36 kilometrowy odcinek między chatkami z czego zresztą był bardzo dumny! Wieczorem wreszcie mogłem obejrzeć prawdziwy spektakl światła nad Jeziorem McKerrow;-) Obecność chmur dodała temu wszystkiemu niesamowitego kolorytu!


Decyzja o zostaniu w Hokuri Hut była więc słuszna;-) Rankiem już zaczęły pojawiać się chmury co zwiastowało rychłą zmianę pogody. Dodatkowo wzmógł się wiatr, który przybierał na sile im bliżej byłem wybrzeża. Nie miałem najmniejszego zamiaru męczyć się do Big Bay Hut i postanowiłem zrobić sobie kolejny luźny dzień z finałem w Martins Bay Hut;-) Przy okazji wędrówki wzdłuż Jeziora McKerrow miałem okazję zaznajomić się co nie co z historią osadnictwa w okolicy. Już w połowie XIX wieku powstał tu mały port Jamestown, który z czasem zamieszkiwało ponad 100 osób, a sama osada posiadał kilka ulic. Dziś pozostała jedynie zatoczka, a w buszu można było dostrzec nikłe ślady po dawnej zabudowie.


Gdy dotarłem do Martins Bay Lodge postanowiłem zapytać o możliwy transport łódką z powrotem do okolic Jeziora Alabaster. Nie byłem jeszcze pewny czy chcę kontynuować dalej wędrówkę odcinkiem Big Bay - Pyke, ale krótka rozmowa rozwiała wszelkie moje wątpliwości. Przyjemność taka kosztowała 130$, a najbliższy wolny termin wypadał we wtorek. Była dopiero sobota więc podziękowałem i, zaopatrzony w wydruk z prognozą pogody na najbliższe dni, ruszyłem ku chatce Martins Bay;-)


W chatce było już małżeństwo z Whangarei. Rozpaliliśmy w piecu i po chwili zrobiło się przyjemnie ciepło;-) Wędrowali oni od Haast cały czas wybrzeżem i przy okazji pokazali mi jak znaleźć na skałach miejscowe małże. Było ich mnóstwo, ale mogliśmy zebrać tylko te wymiarowe. Największy problem był z wyciągnięciem ich z muszli, bo były bardzo mocno "zakotwiczone". Po wyjęciu ich muszla wewnątrz miała piękne kolorowe barwy. Potem wystarczyło opiec je na patelni i gotowe;-) Kolacja była więc udana! Pogoda już się zepsuła na dobre, ale zachód słońca, mimo chmur, pozytywnie mnie zaskoczył;-)


Kolejny dzień również zapowiadał się pochmurnie i miało nawet przelotnie padać;-( Musiałem odczekać dłuższą chwilę żeby ruszyć, bo był przypływ. Dopiero przed południem warunki na wybrzeżu na tyle się poprawiły, że mogłem już bez obaw rozpocząć kolejny szlak do chatki Big Bay;-) Jak tylko dotarłem do skały z fokami to skończyła się wygodna ścieżka, a zaczęło mozolne przedzieranie przez wysokie zarośla;-( Dalej nie dało się przejść plażą, a odpływ zaczął się jak dotarłem do Penguin Rock. Mijając prywatne domki wędkarzy oraz jedyny cross przez rzekę McKenzie doczłapałem wreszcie na piaszczystą plażę.


Do chatki miałem już bardzo blisko, a plażą Three Mile szło się równie wygodnie co Ninety Mile;-) Na miejscu byłem sam i postanowiłem jak najszybciej uwinąć się z kolacją przed snem. Przygotowałem też sobie śniadanie tak, aby rano nie tracić już na to czasu.


Była już prawie połowa marca więc w Nowej Zelandii to właściwie już jesień. Dni zrobiły się krótsze, a następnego dnia widno było dopiero po 7:30 rano;-( Postanowiłem przejść 36 kilometrów do kolejnej chatki Olivine. Skoro Charlie, którego spotkałem w Hokuri Hut, dał radę to dlaczego mi się ma nie udać. Ruszyłem o 7:40 i już na sam początek miałem przeprawę przez najdłuższy do tej pory walkwire!


Minąłem prywatne domki i tuż za nimi zaczął się odcinek Pyke Track. Wyraźnie były na nim widoczne ślady po quadach więc szło się nawet przyjemnie;-) Szlak przecinały liczne strumienie, ale na szczęście teraz sączyła się tam ledwie woda, a tuż przed rzeką Pyke pokonałem jeden odcinek właściwie suchym korytem;-)


W końcu dotarłem do rzeki Pyke i zaczęły się kłopoty;-( Po drugiej stronie nie widziałem żadnych oznakowań i nie bardzo wiadomo było gdzie najlepiej ją przekroczyć. Wody było co prawda mało, ale nim odnalazłem Airstrip minęło sporo czasu. Spotkany tam myśliwy polecał raczej przejście dalej wzdłuż rzeki niż kluczenie po tym dzikim szlaku. Postanowiłem jednak dalej trzymać się odnalezionych oznakowań;-)


Niektóre boczne dopływy Pyke'a były całkiem głębokie, ale na szczęście woda w nich raczej stała;-)  Dotarłem do Jeziora Wilmot na końcu którego szlak stracił się całkowicie;-( Postanowiłem tym razem trzymać się blisko rzeki i tak po około 2 godzinach byłem z powrotem na dobrej ścieżce.


W końcu po całym dniu wędrówki ścieżką na przemian z przedzieraniem się przez dzikie ostępy ujrzałem po drugiej stronie rzeki chatkę Olivine! Postanowiłem dostać się tam oryginalną kolejką - cableway - zawieszoną nad rzeką Olivine. Mechanizm był już tak zardzewiały, że chyba dopiero po 15 minutach znalazłem się po drugiej stronie. Na zegarku była 19:20 wieczorem więc spędziłem na szlaku prawie 12 godzin. Ale najważniejsze, że się udało!!!


Spory zastrzyk adrenaliny jaki zafundował mi ten szlak spowodował, że mimo całego dnia spędzonego na marszu w dziczy, zasnąłem dopiero przed północą! Chmury zniknęły i pojawiły się gwiazdy oraz księżyc;-) Kolejny dzień ponownie był bezchmurny i pełen słońca! W planie miałem tylko dojście do chatki Alabaster, a tym samym zakończenie Pyke - Big Bay Route. Nad rzeką spotkałem trapera Bruce'a, który w okolicy jeziora chętnie zabierał turystów na łódkę i podwoził w okolice chatki, z której wyszedłem. Pogadaliśmy dłuższą chwilę i co ciekawe pamiętał turystki z Polski i Niemiec, które podwoził w kwietniu 2016 roku! Jak jeszcze dodałem, że jest na zdjęciu na blogu, to z miejsca się ucieszył. Dowiedziałem się, że za chwilę czeka mnie przeprawa przez Black Swamp, gdzie podobno ktoś zaginął i nigdy go nie znaleziono. Brrr. Pocieszył mnie, że powinienem dać sobie radę i odpłynął dalej w górę rzeki.


I faktycznie było to niezłe bagno! Dopóki się dało obejść to było jeszcze w porządku, ale gdy już nie było gdzie uciekać to pozostała tylko kąpiel w tej brei;-( Sondowanie kijkiem trekingowym też nic nie dało, bo nie poczułem dna. Na dodatek jakiś dowcipniś z DOC umieścił dokładnie w tym najgorszym miejscu duży pomarańczowy trójkąt szlaku! Całą elektronikę schowałem głęboko do plecaka i powoli zanurzyłem się w tym bagnie łapiąc się okolicznych gałęzi - udało się ale wciągnęło mnie do pasa!


Mt Tutoko do końca dnia dominował już w panoramie, ale mnie najbardziej dokuczały cuchnące buty i spodnie. Jak tylko znalazłem się na brzegu Jeziora Alabaster od razu przystąpiłem do prania;-) Okolica była przepiękna, a na okolicznych łąkach nie brakowało fajnych miejsc na biwak. Miałem wystarczająco dużo czasu żeby dotrzeć do chatki, a dalszy odcinek biegł już bez znaków wzdłuż wschodniej części jeziora. Większych opadów deszczu nie było od dawna więc niski stan wody gwarantował w miarę szybkie dostanie się do Lake Alabaster Hut;-)


Tym razem w chatce tłum był większy, ale miejsc noclegowych wystarczyło;-) Ponownie spotkałem małżeństwo z Martins Bay Hut i zdałem relację z ostatniego odcinka. Kolejny dzień oznaczał powrót tą samą drogą do Hollyford Road End, ale jeszcze raz zawitałem do Hidden Falls Hut na lunch;-) Pogoda była identyczna jak podczas mojego poprzedniego pobytu w tym miejscu!


Plan został wykonany, a ja wciąż miałem sporo jedzenia w plecaku! Jeszcze będąc na Key Summit spoglądałem z góry na przepięknie usytuowane Lake Marian więc nie pozostało mi nic innego jak dotrzeć drogą do szlaku i udać się tam na biwak;-) Tym razem udało mi się złapać okazję i nie musiałem dreptać szosą jak na początku. Było już późne popołudnie, ale turyści wciąż schodzili z Mariana na dół do samochodów. Szlak początkowo był zaopatrzony w schodki i barierki, ale z czasem zaczęło się strome i śliskie podejście. Wody w Marian Creek było tak dużo, że jej szum towarzyszył mi właściwie prawie do końca szlaku!


Na miejscu było bardzo ciepło, co wykorzystali liczni obecni jeszcze turyści na opalanie się, a nawet kąpiel w Lake Marian! Ja postanowiłem wpierw znaleźć odpowiednie i ustronne miejsce na rozbicie namiotu, a potem zamoczyć się w wodzie;-) Po dłuższych poszukiwaniach znalazłem perfekcyjne miejsce pośród okolicznych głazów, ale z miękkim podłożem także śledzie wchodziły jak w masło!


Słońce wkrótce zniknęło za pobliskim grzbietem i zrobiło się całkiem cicho;-) Mimo bezchmurnego nieba i pełni księżyca było ciepło. W nocy rozpędzony opos skoczył mi na namiot chyba z pobliskiego głazu co skończyło się drobnym przedziurawieniem tropiku, a nad ranem podczas zwijania obozu pęknięciem stelaża;-( Naturehike Cloud Up 2 i tak zdał u mnie egzamin więc postanowiłem prowizorycznie zabezpieczyć uszkodzony element do czasu aż kupię jakiś zestaw naprawczy. Kolejny dzień miał być wg prognozy ostatnim z tak piękną pogodą więc postanowiłem udać się w rejon Gertrude Saddle.


Tym samym szlakiem zszedłem na dół skąd dotarłem do szosy biegnącej z Te Anau do Milford Sound. Po kwadransie jechałem już Camperem z parą sympatycznych Niemców;-) Niedaleko tunelu Homera podziękowałem za podwiezienie i ruszyłem szlakiem wzdłuż Gertrude Valley. Podobnie jak do Lake Marian i tutaj wyjście na górę wiązało się z powrotem na dół tą samą drogą;-( Pogoda cały czas nie przestawała mnie zadziwiać, a wkrótce spotkałem nawet pierwszych turystów wracających z przełęczy!


Wkrótce opuściłem dolinę i zacząłem się wznosić ku przełęczy pośród licznych skał i potoków. Na najbardziej eksponowanych miejscach zamocowano stalowe liny, ale było na tyle sucho, że korzystali z nich jedynie mniej wprawni turyści. Od małego jeziorka skała była natomiast tak gładka, że nawet nie chciałem sobie wyobrażać tutaj wejścia/zejścia podczas deszczu!


Co chwilę ktoś schodzący na dół poganiał mnie żebym się spieszył na górę, bo się chmury rozejdą! Nie za bardzo wiedziałem o co chodziło, ale jak tylko znalazłem się na Gertrude Saddle to aż zaniemówiłem;-) Pode mną rozpościerała się gęsta warstwa chmur, co z okolicznymi szczytami i czystym błękitnym niebem tworzyło niesamowitą scenerię! Aparat poszedł w ruch, a zaplanowana godzina na górze przeciągnęła się do prawie trzech;-)


Ciszę co chwilę przerywały przelatujące helikoptery z zamożniejszymi turystami na pokładzie, a chmury zaczęły powoli zanikać;-( Chyba dobrze zrobiłem wychodząc tu właśnie w tym czasie, bo z proponowanego mi Milford Sound pewnie niewiele bym widział! Zejście było tym samym szlakiem, ale i tu niespodziewanie pojawiły się chmury. Teraz najważniejsze było szybkie i bezpieczne dotarcie do szosy i złapanie okazji do Te Anau;-)


Udało mi się złapać stopa i przy okazji dowiedziałem się od kierowcy jak się kręci biznes turystyczny w Milford Sound! Wszystko idzie pięknie, turystów jest ogromna ilość tylko jak zabraknie jedzenia to trzeba jechać właśnie do Te Anau, bo to jedyna miejscowość gdzie można się zaopatrzyć praktycznie we wszystko. Tylko ta odległość -  prawie 120 km w jedną stronę - wszystko psuje;-) Na miejscu byłem przed wieczorem i z miejsca uderzyłem do Fresh Choice na zakupy, a potem do Hindusa na kolację;-) Nocleg miałem w Holiday Parku, gdzie spotkałem kolejnych turystów z Polski! Prysznic, pranie i problematyczne rozbicie uszkodzonego namiotu przeciągnęły się do wieczora.


Miałem też wreszcie zasięg w telefonie i od razu dałem znać do Polski, że wszystko OK i takie tam. W odpowiedzi dowiedziałem się, że brat zdążył już uruchomić proces poszukiwania mnie i że wszyscy się o mnie martwili. Zawiadomiono nawet płeć piękną, co już chyba bardziej pogrążyć mnie nie mogło:-( Na szczęście ludzie po drugiej stronie słuchawki byli do takich telefonów przyzwyczajeni i proponowali jeszcze poczekać na wiadomość od poszukiwanego, co się sprawdziło w 100%.





2 komentarze:

  1. Ale pogoda! Mało wody w Olivine River i Lake Alabaster. Zastanawiałam się jak sobie poradziłeś z tym zardzewiałym żelastwem! Bruce nic się nie zmienił, wciąż te same spodenki i kalosze :-) Jak to dobrze, że uratował nas od brodzenia w tym bagnie, Tobie do pasa, a nam po szyję... Brrrr. A Gertrude Saddle wypisz wymaluj jak całe Północne Appalachy :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No z pogodą to lepiej trafić nie mogłem:-) Nie padało wtedy od ponad tygodnia więc wody w rzekach było dużo mniej. Sam się zastanawiam dlaczego wtedy skorzystałem z tego ustrojstwa! Mogłem spokojnie przejść przez rzekę, bo buty miałem już i tak mokre. A tak ledwo się zmieściłem do tego kosza, a plecak o mało mi nie wypadł. To chyba wszystko przez ciekawość, bo drugi raz bym tam nie wsiadł! Black Swamp nie był taki zły, a ten najgorszy odcinek był przez jakieś 50m:-) Myślę, że po szyję nikt tam jeszcze się nie zapadł, no chyba, że ten co go nigdy nie odnaleźli:-) Także następnym razem skorzystam z "Bruce Boat Taxi"! Gertrude Saddle to była "wisienka na torcie" i nagroda za prawie 2 tygodnie spędzone w Fiordland i okolicy. Będzie co wspominać:-)

      Usuń