wtorek, 7 marca 2017


Nowa Zelandia: Bluff - Routeburn - Greenstone and Caples Tracks

Świętowanie ukończenia przejścia szlaku trwało do późna, a kolejny dzień poświęciliśmy na błogie leniuchowanie z przerwą na wizytę w muzeum Te Araroa, gdzie obowiązkowo podpisaliśmy się w  "Hall of fame TA";-) Właściwie była to ściana z podpisami wędrowców począwszy od 2016 roku. Lista była już dosyć długa, a mnie cieszyło, że byłem na niej drugą osobą z Polski ;-) Znajomy Jensa i Ellen zostawił dla nas w lodówce sześciopak Golden Lagera więc po powrocie i obiadku wypiliśmy je wszystkie!


W samym Bluff nie było za wiele do zwiedzania więc zaczęliśmy kreślić jakieś plany na marzec w Nowej Zelandii. Ja koniecznie chciałem udać się na Routeburn Track, a Jens i Ellen z kolei postanowili pojechać w Fiordland. Miałem jeszcze w planie Stewart Island, ale pomijając cenę promu - 140$ - bardziej chyba odstraszył mnie wilgotny mikroklimat jaki na niej panował. Nawet gdy w Bluff i okolicy świeciło pełne słońce ta wyspa odległa o niecałe 40km była całkiem w chmurach. 2 marca postanowiliśmy opuścić Bluff i stopem udaliśmy się do Invercargill. Tam w muzeum odebraliśmy pamiątkowe medale za przejście Te Araroa i nasze drogi się rozstały.


Odwiedziłem pocztę, gdzie czekała moja paczka Bounce Box wysłana jeszcze z Whanganui! Umieściłem w niej trochę niepotrzebnych gratów i nadałem do Auckland;-) Przy okazji postanowiłem zrobić duże zakupy w Pak'nSave i kolejnym stopem dostałem się do Lumsden, gdzie w pobliżu dawnej stacji kolejowej był darmowy camp. Spotkałem tam znajomą ekipę Amerykanów, którzy mimo mocnego balangowania w Bluff szybko wytrzeźwieli i byli tu wcześniej ode mnie. 

Rankiem postanowiłem jak najszybciej złapać stopa, którym chciałem dostać się jak najbliżej Queenstown. Szczęście mi dopisało i wczesnym popołudniem byłem już na miejscu;-) Pozostało mi jeszcze złapać coś do Glenorchy i przed 19:00 mogłem uznać plan za udany! Rozbiłem się na miejscowym polu namiotowym i następnego dnia kolejnym stopem dotarłem na początek szlaku.


Routeburn Track był kolejnym szlakiem typu Great Walk, których kilka znajduje się w Nowej Zelandii. Mimo tylko 32 km długości były na nim 4 schroniska "full wypas", gdzie noclegi wypadało rezerwować na kilka miesięcy przed przyjazdem! Bezpłatna broszurka, którą otrzymałem w miejscowej informacji turystycznej, przewidywała czas przejścia na 2-4 dni oraz wynajęcie przewodnika! Od razu było wiadomo, że szlak ten stworzono dla zamożniejszej klienteli i ludzi raczej starszego pokolenia. Chcąc uniknąć noclegu, który do tanich nie należał, oraz innych niespodziewanych "atrakcji" gdyby przyszło mi nocować gdzieś na dziko, postanowiłem przejść go w całości w ciągu dnia i przenocować na pierwszym free campie;-)


Wygodna ścieżka i perfekcyjne oznakowanie gwarantowało szybkie tempo, z którego mogły mnie jedynie wytrącić postoje na sesję fotograficzną;-) Niedługo przed pierwszą chatką Routeburn Flats dogoniła mnie młoda Nowozelandka z Hamilton, z którą już dalej kontynuowałem wędrówkę do Harris Saddle. 


Kolejna chatka a właściwie kompleks budynków - Routeburn Falls Hut - bardziej przypominał kompleks hotelowy gdzieś w Alpach niż tradycyjne chatki jakie widziałem do tej pory! Była tam nawet wydzielona część Lodge dla najzamożniejszej klienteli;-) Nie zatrzymywaliśmy się tam na długo i czym prędzej chcieliśmy się dostać na Harris Saddle. Okoliczne góry zachwycały, ale mnie bardziej niepokoiły chmury nadciągające od Fiordlandu:-(


 Im wyżej się wznosiliśmy tym lepsze widoki otwierały się na wschód;-) Zachód natomiast przyganiał coraz to więcej chmur. W takich okolicznościach przyszło mi dodatkowo zdawać relację z Te Araroa, bo towarzyszka na szlaku co rusz o coś dopytywała;-) Gdy już tylko dostrzegliśmy Lake Harris pewne było, że do przełęczy jest już bardzo blisko.


Na Harris Saddle było już całkiem chłodno także zrezygnowaliśmy z wyjścia na pobliski Conical Hill (1515m). Zjadłem małe co nie co i pożegnałem się z Renee, która musiała wracać tą samą drogą do zostawionego na dole samochodu. Wymieniliśmy się numerami telefonów oraz adresami e-mail i obiecałem odezwać się jak tylko będę miał zasięg;-)


Od przełęczy szlak trawersował zbocze Ocean Peak (1848m) a pode mną rozciągała się głęboka dolina rzeki Hollyford. Chmury zasnuły przeciwległe szczyty leżące już w Fiordland i o widokach mogłem zapomnieć;-( Do kolejnej chatki Lake Mackenzie było już tylko zejście więc mimo niesprzyjającej aury szło się przyjemnie. Po drodze słyszałem w oddali kilka papug Kea, ale żadna z nich nie podfrunęła na tyle blisko żeby zrobić zdjęcie;-(


Sama chatka była również z tych bardzo wypasionych, a pobliski Lodge miał nawet oświetlenie! Dla zamożnego turysty postarano się tu chyba o wszystko. Dalej szlak biegł już lasem, gdzie co rusz ulokowano gustowne kibelki gdyby kogoś wzywała natura:-)


W drodze do ostatniej chatki na tym szlaku - Lake Howden - był za to wodospad o wysokości 174m. Gdyby nie ta paskudna pogoda mógłbym z pewnością dostrzec jego początek, ale nawet w tak pochmurny dzień robił on ogromne wrażenie. W chatce natomiast mogłem już się czegoś dowiedzieć o pogodzie na kilka najbliższych dni;-)


Było już całkiem późno więc czym prędzej udałem się w kierunku Greenstone Saddle Campsite, gdzie rozbiłem namiot obok turystów z Czech;-)


Greenstone Track, którym miałem się teraz poruszać, wiódł cały czas doliną rzeki o tej samej nazwie, a ja liczyłem po cichu na lepszą pogodę. Czesi z sąsiedniego namiotu ruszyli już wczesnym rankiem w kierunku The Divide, a ja tradycyjnie bez pospiechu wygramoliłem się z namiotu coś koło 10;-)


Czekało mnie nieco ponad 60 km szlaku, który postanowiłem zrobić w 2-3 dni bez zbędnego pośpiechu. Chatki miały być również "full wypas", ale w przeciwieństwie do tych z Great Walk mając Backcountry Hut Pass nie musiałem nic płacić - SUPER!!! Do pierwszej takiej chatki - McKellar - dotarłem po niespełna 1,5 godzinie. Pierwszy też raz skontrolował mnie miejscowy Ranger i pokrótce nakreślił mi ciekawe trasy piesze w okolicy;-)


Tymczasem im dalej posuwałem się na wschód tym lepsza robiła się pogoda;-) Po drodze sporo było prywatnych chatek oraz takich należących do innych towarzystw turystycznych. Wędrując na przemian doliną oraz lasem po lewej jej stronie wkrótce dostrzegłem znajomy odcinek gór, którym szedłem w lutym szlakiem Te Araroa!


Co ciekawe nawet tutaj wypasano bydło, a chatki po przeciwnej stronie rzeki były własnością okolicznych farmerów. Gdy tylko rzeka zakręciła wiedziałem już, że do chatki Greenstone jest niedaleko;-) Wszystko szło zgodnie z planem i kolejne moje zamierzenie, jeszcze z lutego, już się realizowało! 


Powrót w to miejsce po kilku tygodniach przywołał wiele wspomnień, a spora grupa thru-hikerów co rusz dopytywała mnie o szczegóły dalszych odcinków Te Araroa;-) Na całe szczęście było wolne miejsce w pokoju, a piękna słoneczna pogoda pozwoliła mi wysuszyć mokry, po poprzedniej nocy, namiot.


Kolejny dzień był już pochmurny i zdecydowałem się dojść jedynie do kolejnej chatki Mid Caples. Odcinek do skrzyżowania Greenstone i Caples Track był zresztą też jedynym, który pokonywałem dwa razy - tym razem jako NOBO;-) 


Do chatki miałem już bardzo blisko, ale zamiast turystów spotkałem jedynie kilku wędkarzy. Rzeka Caples, wzdłuż której miałem wędrować jeszcze jutro, nie miała już tak szerokiej doliny i czasami trzeba było się przedzierać przez niezłe mokradła! Tutaj też również wypasano bydło.


Tuż przed chatką było przejście mostkiem nad bardzo głębokim jarem Caples River. Z pewnością robił on większe wrażenie niż podobna formacja na Greenstone. Na miejscu byłem pod wieczór i z czasem zaczęli przybywać kolejni wędrowcy. Spotkałem Łukasza i Jakuba z Czech, z którymi uciąłem sobie dłuższą pogawędkę;-) A gdy się już całkiem ściemniło jeden z Niemców świętował swoje 32 urodziny, na którą to okazję wyciągnął 0,7l Absolut Vodka;-) 


Ponownie też spotkałem tego samego strażnika co przed McKellar Hut! Tym razem to reszta towarzystwa miała kontrolę Backcountry Hut Pass;-) Do pełni szczęścia brakowało tylko prysznica, bo toalety były bardziej niż top! Kolejny dzień miał być też ostatnim na tym "potrójnym" szlaku i snułem już pomysły na zagospodarowanie kolejnych dni;-)


Ranek tymczasem powitał mnie piękną pogodą, co jeszcze raz potwierdziło, że nie należy do końca ufać prognozom pogody - zwłaszcza tym na 3-4 dni do przodu! Miałem jeszcze bardzo dużo jedzenia i nie za bardzo chciało mi się gdziekolwiek przemieszczać. Postanowiłem dostać się do The Divide przy szosie z Milford Sound do Te Anau i tam zdecydować co dalej.


Bezimienna góra, która dominowała w krajobrazie, bardzo przypominała mi Kominiarski Wierch w Tatrach Zachodnich. Ciekawe jakie procedury trzeba by uruchomić żeby zarejestrować nową nazwę dla takiej góry?


W końcu trzeba było się wznieść ponad dolinę na Przełęcz McKellar (945m). Szeroką i świetnie utrzymaną ścieżką podchodziło się wyśmienicie, a wraz z nabieraniem wysokości otwierały się coraz lepsze widoki;-)


Byłem już ponad granicą lasu skąd mogłem dostrzec nieodległe skaliste szczyty Fiordland;-) Ponownie też znalazłem się na Greenstone Track czyli zatoczyłem pełne koło! Jakże inaczej ogląda się góry przy pełnym słońcu;-)


Mając tak piękne okoliczności przyrody nawet nie ociągałem się z wyjściem na piękny punkt widokowy - Key Summit (918m). Widok był cudowny i mogłem podziwiać przebyty już odcinek Routeburn  Track oraz kolejne partie Fiordland, które zamierzałem odwiedzić już niebawem;-)


Oglądając widok na otoczenie Lake Marian natknąłem się na czterech Krakusów, którzy bardzo intensywnie spędzali 3 tygodnie w Nowej Zelandii! Wspólnie doszliśmy do wniosku, że skoro jezioro ma taką swojską nazwę to wypadało by nad nim zabiwakować;-) Ja zostawiłem sobie tą przyjemność na później, a schodząc z powrotem na dół byłem już zdecydowany dalej kontynuować wędrówkę szlakiem Hollyford!


Zszedłem do The Divide i odczekałem moment, aż wszystkie samochody odjadą z parkingu. Rozbiłem się pod zadaszeniem i z samego rana ruszyłem dalej szosą w kierunku Lower Hollyford Road;-)







   

2 komentarze:

  1. Wreszcie coś czego nie widziałam :-) Idea Great Walków z tymi hotelami bez prysznica nadzwyczaj mnie irytuje, ale reszta byłaby warta zachodu. Może na starość... Fotki bajeczne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie nawet z Nowej Zelandii ciężko Cię czymś zaskoczyć:-) Szlaki Great Walk mają swoich zwolenników chociaż mnie osobiście trochę razi ten przepych w "chatkach" i masówka na trasach! Poza tym sporo to kosztuje;-( Myślę, że nim zdążymy się zestarzeć prysznice będą już tam
      standardem:-)

      Usuń