czwartek, 19 stycznia 2017

Te Araroa: St. Arnaud - Boyle Village

 W nocy znowu zaczęło strasznie padać i tak do południa następnego dnia;-( Także wyruszyłem bardzo późno, ale na szczęście do pierwszej chatki Lakehead było tylko 10 km wzdłuż Jeziora Rotoiti. Ciekaw byłem kolejnego pasma górskiego, które miało być już bardziej "alpejskie";-) Park Narodowy Nelson Lakes, przez który miałem wędrować przez kilka następnych dni, był bardzo popularnym miejscem turystycznym. Trasa między Jeziorami Rotoroa i Rotoiti była w sezonie mocno oblegana przez ludzi, a ja miałem tylko nadzieję, że deszczowa pogoda zatrzymała większość z nich w miasteczkach;-) Marzyłem tylko o słonecznej pogodzie na Waiau Pass, gdzie miałem być za kilka dni. Tymczasem nocne opady deszczu spowodowały, że malutkie strumyki na szlaku zamieniły się rwące rzeki! Nowe buty przeszły więc od razu swój pierwszy chrzest bojowy;-) W chatce była już Bettina i Peggy, a wieczorem dotarło jeszcze dwoje Brytyjczyków.  W środku było przyjemnie ciepło, a wszystkie wolne miejsca wokół pieca zajęły już mokre ubrania.


Pod wieczór wyszło słońce, a moje mokre ciuchy, buty i namiot zajęły z kolei całą powierzchnię schodów przed chatką;-) Jutrzejszy dzień zapowiadał się pod znakiem spaceru wzdłuż rzeki Travers. 


Z racji dużej liczby turystów zadbano tu o szereg ułatwień i udogodnień. Były więc mosty wiszące i pomosty nad mniejszymi strumieniami;-) Szlak pozbawiony był większych trudności i szło się nim dużo przyjemniej niż na poprzednim odcinku w Richmond Range. 


W John Tait Hut wypadła mi pora obiadowa:-) Sama chatka była full wypas i widać było, że ktoś dbał o zapas drewna i antybakteryjnych płynów do rąk! Długo się zastanawiałem czy taki model samoobsługowych chatek przyjął by się w Polsce? Do Upper Travers Hut miałem kilka godzin i postanowiłem się nie spieszyć;-)


Po drodze był ciekawy wodospad, a kawałek dalej zaczynał się mocno lawiniasty teren! Na szczęście tylko od maja do listopada więc w styczniu był to całkowicie bezpieczny odcinek;-)


W chatce Upper Travers spotkałem kolejnych Polonusów z Nowej Zelandii i Kanady! Gdzie nas nie ma? Izabela pochodziła z kresów, a Brian z kolei miał dziadka z Zakopanego;-) Początek Travers River miał niedaleko ciekawe zagłębienie więc szybka kąpiel była w nim obowiązkowa. W kolejnym dniu miało padać więc zaplanowałem sobie krótki odcinek do kolejnej chatki West Sabine.


Góry Mount Travers, dominującej nad chatką, na całe szczęście nie trzeba było zdobywać! Szlak za to wyprowadzał na przełęcz pod nią skąd roztaczał się przepiękny widok na otoczenie rzeki Travers i sąsiedniej Sabine;-) Krajobraz był bardzo "tatrzański", a wysokości okolicznych szczytów niewiele mniejsze.


Z przełęczy czekało mnie strome zejście do doliny Sabine River. Było widać całe jej otoczenie oraz Mt. Franklin, który jutro miałem obejść z drugiej strony. Rychłą zmianę pogody zwiastowały charakterystyczne "soczewkowate" chmury. Tuż przed granicą lasu sturlałem się kilka metrów i został mi po tym spory siniak na lewej ręce;-(


W West Sabine Hut był już tłok;-( Na szczęście byłem na tyle wcześnie, że miałem jeszcze wolne miejsce. Część osób postanowiła, jeszcze tego samego dnia, dotrzeć do Blue Lake Hut, ale mnie się już nie chciało;-)


Deszcz padał znowu do południa więc w kolejny dzień zaplanowałem tylko trasę do Blue Lake Hut. Bryan i Izabela natomiast zostali na miejscu. Spacerem wzdłuż rzeki dotarłem do chatki po około 4 godzinach;-) Było pusto więc szybko zająłem najlepsze miejsce i udałem się nad pobliskie Blue Lake. Samo jeziorko jest ponoć najczystszym na świecie, czego nie sprawdziłem, bo zapas wody jeszcze miałem;-)


Pod wieczór ponownie spotkałem grupę Kiwi z Richmond Range. Margot, Doug, Lucy, Harriet, Neil i Gaye kontynuowali wędrówkę Te Araroa z drobnymi korektami. I chatka znowu była pełna;-)


Nazajutrz czekał mnie najbardziej eksponowany odcinek na całym Te Araroa, czyli Waiau Pass! Liczyłem po cichu na słońce i udało się;-) Od samego rana było pięknie, a błękitne niebo raczej nie zapowiadało zmiany pogody. Ruszyłem oczywiście ostatni i mogłem w spokoju uwieczniać aparatem okoliczne góry i doliny;-)


Lake Constance mimo, że było tuż przede mną musiałem obejść po stromym piargu. Niedaleko już nad taflą jeziora znajdowało się natomiast miejsce gdzie wydarzył się, jedyny jak do tej pory, śmiertelny wypadek na szlaku Te Araroa. Także i tu zachowałem szczególną ostrożność, a już po dotarciu do jeziora odpocząłem przed najważniejszym odcinkiem dnia;-)


Próbowałem zlokalizować z daleka tą przełęcz, ale wiedziałem tylko tyle, że trzeba się wdrapać na 1870 metrów;-) Sam początek podejścia był równie zaskakujący, bo bez pardonu trzeba było ruszyć ostro do góry wzdłuż kamiennego piargu!


Samo jezioro Constance i otoczenie trochę przypominały nasze Morskie Oko w Tatrach. Nawet chyba jego wysokość była podobna;-) Było jeszcze trochę podejścia, ale w końcu udało się zdobyć Waiau! Widoki na południe były jeszcze lepsze i leżało jeszcze sporo śniegu.


Zejście do doliny rzeki Waiau było jeszcze bardziej emocjonujące;-) Dwa miejsca okazały się szczególnie trudne do pokonania, ale przynajmniej można się było złapać skał. Na zachód za to otworzyły się jeszcze lepsze widoki!


W dolinie wreszcie można było rozprostować nogi;-) Grupa Kiwi została na nocleg w leśnym zagajniku, a ja postanowiłem dotrzeć jeszcze do Caroline Creek Bivvy. Mały dwuosobowy budynek nie za bardzo mi pasował także obok rozbiłem swój namiot. Robbie był w tym dniu chyba jedynym lokatorem tego "hotelu";-)


Następnego dnia szlak dalej prowadził doliną rzeki Waiau. Dystans do Ann Hut nie był duży więc można było trochę poleniuchować;-) Zjadłem podwójne śniadanie i w międzyczasie wysuszyłem namiot. Byłem przygotowany na kilka crossów przez rzekę i jej dopływy, bo tego raczej uniknąć się nie dało. Niedaleko mojego biwaku "pękło" 2000 kilometrów! Jeszcze tysiąc i koniec;-)


Pogoda zaczęła się psuć, a ja wciąż miałem sporo drogi do chatki;-( Niedaleko gospodarstwa Ada zjadłem małe co nie co i pognałem dalej. Tuż przed Ann Hut niebo było już czarne, ale na szczęście zdążyłem przed deszczem;-)


I sama chatka była już pełna więc pozostało mi spanie na ławce w kuchni! Pod wieczór dotarli jeszcze Ellen z Jensem, ale dla nich była już tylko podłoga;-) Przez kolejne dwa dni miały być jakieś strasznie duże opady dlatego też, do kolejnej chatki Boyle Flat, ruszyliśmy z samego rana.


Nawet nie byliśmy w połowie drogi jak zaczęło lać! Dogoniliśmy grupę Baptystów z chatki Ann i czym prędzej ruszyliśmy dalej. W Boyle Flat Hut był już Robbie i Pascal także szybko rozpaliliśmy w piecu i zaczęło się wielkie suszenie;-) Na zewnątrz deszcz padał już w najlepsze. W nocy natomiast wszystkich obudził potężny huk. Na szczęście nie było to trzęsienie ziemi tylko piorun. Ale jak zatrzęsło całym budynkiem! Lało przez całą noc i połowę następnego dnia. W końcu jednak trzeba było ruszać. Wszędzie potworzyło się sporo nowych strumieni, a te które już były zamieniły się w rwące rzeki.


Przekraczanie tych ostatnich było mocno utrudnione;-( Asekurowali nas Neil i Doug także wszystkim szczęśliwie udało się dotrzeć do szosy w Boyle Village;-) Na miejscu zrezygnowałem z noclegu za 40$ i odebrałem następną paczkę z jedzeniem. Było jeszcze dość wcześnie więc złapałem stopa do Hanmer Springs, gdzie spałem w YHA za 28$;-) No i koniecznie musiałem odwiedzić irlandzki pub, bo o piwie to marzyłem od kilku już dni!


Przez kolejne kilka dni szlak miał prowadzić w kierunku Arthur's Pass. Puki co odpoczywałem w YHA i spotkałem nawet część ekipy ze szlaku;-)






 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz