Te Araroa: Havelock - St. Arnaud
Szybkie zakupy w Blenheim, a potem równie szybki transport, sprawiły że po powrocie do Havelock miałem jeszcze sporo czasu do wieczora. Postanowiłem ruszyć więc dalej szlakiem zwłaszcza, że odcinek miał być wybitnie płaski;-) Wzdłuż rzeki Pelorus zamierzałem dojść do campu, który znajdował się już za 1800 kilometrem. I o ile trasa był łatwa to ze sporymi zakupami w plecaku już tak lekko nie było;-(
Po dojściu do mostu Daltona skończyła się droga a zaczął spacer po pastwiskach;-) Tuż za kolejnym mostem zrobiłem sobie zdjęcie na 1800 kilometrze choć w rzeczywistości wypadał ten punkt znacznie wcześniej. Postanowiłem, że kolejne "setki" będę uwieczniał wg. moich starych map! Pelorus Camp był drogi, jak na warunki jakie oferował, ale jakoś przebolałem te 18$.
W nocy zaczęło padać i był problem z opuszczeniem namiotu o poranku. W końcu na chwilę się uspokoiło i czym prędzej ruszyłem na szlak;-) Czekało mnie co najmniej 8 dni w górach Richmond Range i liczyłem na poprawę pogody. Największe jak do tej pory zagęszczenie chatek DOC gwarantowało dach nad głową, a znaczne wysokości z kolei rozległe widoki;-) Spotkałem dwóch TA wędrowców z Niemiec i Islandii i razem już podążaliśmy do pierwszej chatki Captains Creek. Po sporym odcinku szutrowym reszta szlaku wiodła już ścieżką nad rzeką i przez kilka wiszących mostów. Spotkaliśmy sporą grupę Kiwisów, która także planowała nocleg w tej chatce. Trzeba było się spieszyć;-)
Wyszło słońce i przed chatką powstało spore miasteczko namiotowe;-) Przy okazji wysuszyłem wszystkie swoje mokre rzeczy. Grupa Kiwi w większości spała w namiotach, a w chatce oprócz mnie kilka osób. Reszta dni zapowiadała się równie słonecznie więc liczyłem na przyjemną wędrówkę.
Kolejnego dnia zaplanowałem sobie krótki odcinek do Rocks Hut, która miała najwięcej miejsc noclegowych na całym odcinku Te Araroa w Richmond Range. Grupa Kiwi ruszyła z samego rana, a ja tradycyjnie ostatni;-) Przez las i liczne mosty wiszące dotarłem do Middy Creek Hut, gdzie znowu ich spotkałem.
Do Rocks Hut było już niedaleko, a na miejscu dało się nawet złapać zasięg w telefonie;-) Widok na najwyższy szczyt tych gór Mt. Richmond był wart tego, żeby zostać tu na nocleg.
Tradycyjnie już następnego dnia jako ostatni opuszczałem chatkę, a dystans do kolejnego noclegu był równie symboliczny;-) W połowie drogi do Browning Hut spotkałem Bettine i Peggy z Niemiec, które zaczęły Te Araroa również w październiku 2016;-) Potem zaczęły się potężne wiatrołomy, gdzie postanowiłem zatrzymać się na obiadek.
Krajobraz nagle się zmienił i drzewa zniknęły zupełnie na sporym odcinku! Był to świetny punkt widokowy skąd oprócz gór dostrzegłem również Zatokę Tasmana;-) Do kolejnych chatek trzeba było już zejść w dolinę, ale za to miejscu czekała mnie miła niespodzianka.
Poznałem Joe i Vicky, którzy niedawno odwiedzili Polskę;-) Joe poza tym miał polskie pochodzenie, a urodził się już w Nowej Zelandii. Wędrowali po Richmond Range razem z wnukiem i psami, ale ciekawi byli mojego zdania o ich kraju;-) Rozmowy trwały do późna, ale obiecałem się odezwać ponownie jak tylko zrobię już cały szlak Te Araroa. Kolejny dzień wreszcie zapowiadał moc emocji, bo miałem wyjść już ponad doliny na główny grzbiet Richmond!
Starveall Hut znajdowała się już prawie ponad granicą lasu, co przy sprzyjającej pogodzie oznaczało super widoki;-) Postanowiłem dojść jeszcze do Slaty Hut i tam już definitywnie nocować. Aparat nie przestawał robić zdjęć, a niekończące się pasma górskie z jednej i Zatoka Tasmana z drugiej strony jeszcze bardziej mnie spowolniły;-)
Dostrzegłem też Mt. Rintoul, który miałem zdobywać następnego dnia;-) Na miejscu okazało się, że chatka była już pełna i trzeba było rozbijać namiot. Wysokość była znaczna, ale nocujących już poza chatką też było sporo;-) Miałem tylko nadzieję, że nie będzie mocno wiało w nocy.
Kolejny dzień stał właśnie pod znakiem Mt. Rintoul, który trzeba było zdobyć chcąc zejść do chatki usytuowanej pod jego szczytem;-) Wcześniej czekał mnie piękny widokowo odcinek skąd mogłem podziwiać niekończące się pasma górskie. Widać było nawet Alpy!
Wyjście na Mały Rintoul oznaczało tylko połowę sukcesu, bo potem trzeba się było mocno obniżyć;-( Osuwające się kamienie z pewnością tego nie ułatwiały. Przy podejściu na główny szczyt również się zsuwałem po nich starając się jednak, za każdym razem, zyskać kilka metrów;-) Nagrodą za to była kompletna cisza na górze, co pozwoliło mi wreszcie odpocząć!
Downhill do chatki był równie emocjonujący, co skończyło się dla mnie trzema "przysiadami" po drodze;-) Na miejscu ponownie spotkałem grupę Kiwi oraz Bettine i Peggy. W kolejnym dniu znowu czekało mnie zejście w doliny!
Nazajutrz tradycyjnie ostatni opuściłem chatkę i udałem się ku Purple Top, który miał być ostatnim szczytem w tym dniu przed zejściem w dolinę rzeki Wairoa. Pogoda cały czas dopisywała i mogłem zobaczyć moją wczorajszą trasę do chatki, po której wciąż pobolewały mnie kolana;-( Odległe pasmo Red Hills miałem w planie za dwa dni. W lesie był przyjemny cień, a przy kolejnej chatce Tarn jeziorko, które z kolei bardzo przypominało mi Jeziorka Duszatyńskie w Bieszczadach;-)
Na miejscu postanowiłem wykąpać się w zimnym potoku, brrr! Zrobiłem sobie również pranie, a po sytej kolacji uderzyłem w kimę;-) W kolejnym dniu planowałem dojść do Hunters Hut. Tymczasem rankiem było trochę pochmurno, a tuż przed kolejną chatką zaczęło padać;-( Po drodze mogłem zobaczyć ciekawe kaskady na rzece Wairoa. Grupa Kiwisów definitywnie postanowiła zostać w Top Wairoa Hut, co oznaczało dla mnie dalszą wędrówkę do Hunters Hut. Przed granią już zaczynały się chmury, które skutecznie przesłoniły mi jakikolwiek widok.
1900 kilometr wypadł w bardzo niekorzystnych warunkach przy silnym wietrze i zimnie;-( Na szczęście potem było już lepiej, bo czekało mnie zejście na dół.
Doliną rzeki Motueka zbliżałem się do ostatniej chatki, ale na koniec trzeba było się jeszcze do niej trochę wspiąć;-) Na miejscu była już Bettina i Peggy oraz Tim z Wellington. Tyle co wszedłem do środka i zaczęło mocno padać! Zdążyłem w samą porę, a zachód słońca na tle parujących gór wypadł niesamowicie!
Przedostatni dzień obfitował w kolor czerwony:-) Red Hills bardziej przypominały mi powierzchnię Marsa niż góry na Ziemi. Próżno było szukać na nich lasu, a jedyną barierą oddzielającą je, od sąsiednich mocno zalesionych gór, była dolina rzeczki Motueka. Z takim czymś się jeszcze nie spotkałem!
W kolejnej chatce Porters Creek zjadłem lunch i potem zszedłem w dolinę. Było bardzo ciepło, a krajobraz bardziej przypominał mi Arizonę w USA niż Nową Zelandię. Jesienią i zimą muszą tu być spore opady, bo niektóre z dolin były ogromne. Nawet nie chciałem sobie wyobrażać ile wody musiało tu wtedy płynąć!
Do chatki Red Hills miałem jeszcze kilka godzin. Czekało mnie zejście, a następnie wyjście z doliny rzeki ku przełęczy gdzie ona się znajdowała. Ostatnie sto metrów to był slalom po podmokłym terenie. Niektórym bardzo przypominał on podobne bagna w Skandynawii;-) Chatka była już pełna więc ostatnią noc, przed St. Arnaud, spędziłem w namiocie.
Buty już nie nadawały się do niczego;-( Podeszwy były tak starte, że praktycznie od Rintoula każde zejście to była walka o utrzymanie równowagi! W dniu następnym postanowiłem możliwie szybko dostać się szlakiem do St. Arnaud i złapać stopa do Blenheim, gdzie musiał być jakiś sklep sportowy. Puki co czekał mnie spacer na dół, a potem nudny odcinek wzdłuż ruchliwej drogi;-( No i zaczął padać deszcz!
Złapałem stopa prosto do Blenheim i zdążyłem kupić nowe buty w sklepie Macpac;-) Jakieś Scarpy Made in Romania, ale z 30% zniżką! Kupiłem w razie czego też trochę jedzenia w Countdown i złapałem stopa z powrotem do St. Arnaud. Na szczęście paczka z "żarełkiem" czekała już na mnie w hostelu, po czym udałem się na pobliskie pole namiotowe na nocleg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz