Nowa Zelandia: Wellington - Carterton - Hamilton
1 kwietnia znalazłem się z powrotem na Wyspie Północnej:-) Z Joe i Vicky byłem umówiony na poniedziałek więc miałem jeszcze dwa dni do dyspozycji. Postanowiłem spędzić je w Porirua, gdzie w grudniu miałem wspaniałą bazę wypadową na resztę szlaku Te Araroa! Było już po sezonie więc liczyłem na niższe ceny w Elsdon Campsite i rzeczywiście tak było, ale "promocja wielkanocna" tym razem mnie nie objęła:-( Już na drugi dzień się rozpadało i taka pogoda miała być przez kilka najbliższych dni. Był weekend, ale nijak nie dało się nigdzie iść więc spędziłem go przed telewizorem oraz w dużym centrum handlowym Porirua. Odzyskiwanie straconych kilogramów szło mi jednak powoli, bo żołądek był nie przyzwyczajony do tak sporej ilości pożywienia na raz:-)
W poniedziałek doprowadziłem wreszcie swoje włosy na głowie do ładu i po wizycie u fryzjera przypominałem już siebie na zdjęciu w paszporcie! Pociągiem Metlink wróciłem do Wellington i następnym odjechałem w kierunku Masterton. Po drodze był drugi najdłuższy tunel kolejowy w Nowej Zelandii! W Carterton szybko znalazłem właściwą ulicę i w deszczu dotarłem do domu Joe i Vicky:-) Samo miasteczko było zlokalizowane w uroczej dolinie na wschód od Tararua Range, które przy dobrej pogodzie dominowało w panoramie. Zaczęliśmy planować najbliższy weekend, ale ulewne deszcze szybko zniweczyły te plany:-(
Jedyne dwa dni ze słoneczną pogodą spędziliśmy na rowerach w okolicy, ale przez resztę czasu było o czym opowiadać - a zwłaszcza o Te Araroa i ogólnych wrażeniach z pobytu w Nowej Zelandii:-) Lenistwo udzieliło mi się tak bardzo, że wstawanie o godzinie 10 czy 11 stało się normą. Tylko spacery z psami (Floyd i Sushi) oraz stały dostęp do internetu wyrywały mnie z tego letargu. Znalazłem krawcową, która doprowadziła moje spodnie do "stanu używalności", a jedna z wycieczek na okoliczne pastwiska skończyła się sporą ilością znalezionych tam pieczarek! Mogłem wreszcie zakosztować miejscowych piw rzemieślniczych (craftowych), a Joe w zamian proponował degustację wykwintnej Whisky ze swojej kolekcji:-)
W domu nie brakowało polskich akcentów i cieszyło to, że mimo zupełnej rozłąki z tym krajem i życiu od urodzenia na drugim końcu świata, Polska była stale obecna w naszych rozmowach i planach na przyszłość:-)
Przedostatni mój dzień spędziliśmy również na rowerach, a wieczorem była super kolacja i degustacja pizzy w Masterton! Kupiłem bilet na Manabus z Wellington do Hamilton i aż szkoda było mi opuszczać tak miłe miejsce. Miałem jeszcze przystanek u Renee, a termin odlotu samolotu z Auckland zbliżał się nieuchronnie.
Z samego rana przemieściłem się pociągiem do Wellington skąd nowozelandzkim odpowiednikiem Polskiego Busa - Manabusem - udałem się do Hamilton. Pogoda akurat wtedy jak na złość musiała być perfekcyjna. Śniegu na Ruapehu było ledwie trochę, co mocno kontrastowało z tym ile było go tam na przełomie listopada i grudnia, gdy wędrowałem tam szlakiem Te Araroa z Tongariro Crossing.
Po drodze było też Jezioro Taupo oraz gejzery w Rotorua, przy których już jednak kierowca nie zrobił przerwy. Późnym popołudniem byłem już w Hamilton. Co ciekawe Renee długo nie mogła mnie rozpoznać:-) Wieczorem wstępnie już nakreśliliśmy plan na zwiedzanie okolicy, co zbiegło się w czasie z nadchodzącym od Australii cyklonem Cook! Już następny dzień miał być ostatnim z w miarę stabilną pogodą i postanowiliśmy udać się do Raglan:-)
Na plaży znowu zobaczyłem czarny piasek, a okolica była rajem dla surferów, którzy bardzo licznie korzystali z ostatnich godzin dobrej pogody. Postanowiliśmy zostać tu jeszcze na drugi dzień, co skończyło się ucieczką przed porywistym wiatrem i zacinającym deszczem:-) Widok na morze z góry "pod dachem" był jednak wart wszystkiego!
Po lunchu i wizycie w miejscowym i-Site postanowiliśmy wrócić do Hamilton, gdzie już rozpadało się na dobre:-( Renee miała jeszcze kilka dni urlopu, a następne w planie miało być zwiedzanie miejscowego Hamilton Gardens:-)
Ogród, a właściwie zespół ogrodów, prezentował różne style jakie powstawały w poszczególnych krajach, kontynentach i kulturach. Były więc ogrody angielskie, francuskie, japońskie oraz mauretańskie czy maoryskie. Wszystko tonęło w bujnej roślinności, a dziadek Renee zaprojektował i wykonał jedno z takich założeń!
Nie mogło również zabraknąć sesji fotograficznej przy dość oryginalnej rzeźbie, która ponoć przynosiła szczęście:-) Coś w tym musiało być, bo zaraz potem przegonił nas deszcz! Kolejnego dnia zrobiliśmy rundę dookoła miasta na rowerach, co nie było takie łatwe, bo poziom Waikato podniósł się na tyle, że najniżej położone odcinki River Ride były już pod wodą:-(
No a potem uderzył cyklon Cook, który na szczęście nie wyrządził większych szkód w Hamilton, ale wschodnia i południowa część kraju była pod wodą, a liczne miejscowości na wschodnim wybrzeżu dodatkowo spustoszył silny i porywisty wiatr. Renee wróciła do pracy, a mnie pozostało czekanie na jej powrót pod bacznym okiem kota:-) Na długie deszczowe wieczory zostało nam oglądanie filmów, po które nieraz trzeba było się wybierać w ścianie deszczu:-( Ale potem do późna ciągnęły się moje "prelekcje" z Te Araroa!
Tak mile spędzony czas nie pozostawił mi wyboru i pobyt z pięciu wydłużył się do ośmiu dni:-) Wstawanie po 10 rano stało się już normą, a moja waga nawet lekko drgnęła w górę! W międzyczasie były Święta Wielkanocne, które również i tu obchodzono rodzinnie, ale w drugi ich dzień niestety musiałem przemieścić się do Auckland, bo czasu do odlotu samolotu zostało raptem 2,5 dnia:-(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz