czwartek, 20 kwietnia 2017

Nowa Zelandia: Te Araroa - Auckland - Mangere (Urban Tramping) - Tokio - Warszawa

Z Hamilton do Auckland nie było już tak daleko i ponownie skorzystałem z Manabusa:-) Na miejscu byłem na tyle wcześnie, że musiałem jeszcze trochę odczekać aż otworzą pocztę. Po raz ostatni odebrałem moją paczkę Bounce Box i ze sporym plecakiem na grzbiecie ruszyłem w kierunku lotniska Mangere. Po cyklonie Cook nie było już śladu - świeciło słońce i temperatura była bardziej niż przyjemna:-) Rozpoznałem znajome miejsca, gdzie spędziłem pierwsze godziny w Nowej Zelandii pod koniec października 2016 roku. Aż trudno było uwierzyć, że minęło już prawie pół roku od tamtego czasu! Jesień i tu już zawitała, co koniecznie musiałem uwiecznić aparatem;-)


Trasę poprowadzono przez liczne parki w Auckland. Przy jednym z nich znajdowało Muzeum Wojny, ale nie miałem czasu żeby tam zaglądnąć. Głównym celem na dziś był Mt Eden - najwyższe wzgórze w rejonie miejskim Auckland - dawny wulkan, który teraz był najliczniej odwiedzanym miejscem w okolicy. Roztaczała się z niego przepiękna panorama na City oraz południowe dzielnice miasta. Nie był to zresztą jedyny dawny wulkan w okolicy! 


Największe miasto Nowej Zelandii z góry prezentowało się o wiele lepiej niż w poziomu ulicy:-) Wieżowce dominowały w zasadzie tylko w City, bo reszta miasta miała niską zabudowę. Dostrzegłem mój kolejny punkt do zdobycia - One Tree Hill - ale podobnych dawnych stożków wulkanicznych było w okolicy dużo więcej. Od zachodu co rusz napływały chmury, z których punktowo spadał deszcz, ale na szczęście było to z dala od mojej trasy.


Ten odcinek Te Araroa biegł równolegle ze szlakiem Coast to Coast, co gwarantowało dobrą nawigację:-) Mnogość wąskich uliczek oraz dosyć gęsta zabudowa jednak przysporzyły mi trochę kłopotów. Pomocna okazała się mapa w dużej skali, którą nabyłem jeszcze nieodpłatnie w i-Site w Hamilton!


Na Mt Eden kompletnie zapomniałem o zrobieniu sobie zdjęcia na 600 kilometrze Te Araroa, ale teraz to już nie miało takiego znaczenia jak w listopadzie 2016 kiedy ten odcinek był na mojej trasie:-) Na zejściu do Onehunga minąłem kolejny market Pac'nSave, który mimo poniedziałku wielkanocnego był otwarty! Miałem jeszcze ze sobą trochę jedzenia, ale postanowiłem wstąpić do McDonalda:-) Zawsze było tam szybkie i niezawodne Wi-Fi! 


Z mostu nad Mangere Inlet było już widać samą dzielnicę Mangere, gdzie znajdowało się lotnisko czyli mój ostatni punkt pobytu w Nowej Zelandii. Było już późne popołudnie więc zacząłem myśleć o dobrym miejscu na nocleg w namiocie. Niedaleko był Ambury Regional Park obok którego obozowała swego czasu przyjaciółka z Polski:-) Ale nie byłbym sobą gdybym nie zapytał pracowników o cenę noclegu dla przemierzającego szlak Te Araroa. W odpowiedzi usłyszałem, że mogę przenocować w namiocie za darmo! Sam park był pomyślany jako miejsce odpoczynku i rekreacji dla mieszkańców Auckland więc nie brakowało w nim toalet czy miejsca na spożycie posiłku. Był też prysznic z ciepłą wodą, z którego nie omieszkałem skorzystać:-) Obok pola namiotowego pasły się owce, a innych zwierząt domowych również tam nie brakowało.


Przedostatni dzień w Nowej Zelandii upłynął mi na spacerze w okolice lotniska. Dalej było słonecznie i ciepło, a szlak w dużej części prowadził po nowej ścieżce rowerowej:-) Mijał Puketutu Island, a potem prowadził koło pozostałości maoryskich Otuataua Stonefields.


Następnie wrócił na bardzo ruchliwą drogą w pobliże lotniska, na której musiałem szczególnie uważać. Na miejscu zacząłem się rozglądać za fajnym miejscem pod namiot. Później sprawdziłem jeszcze w informacji Mangere-Airport czy z moim biletem jest wszystko OK i czy godzina odlotu samolotu nie uległa zmianie. Wszystko było w porządku więc mogłem zrobić ostatnie zakupo-prezenty w pobliskim markecie:-) Znalazłem fajne gospodarstwo tuż obok lotniska z mnóstwem wolnego miejsca na trawniku, ale administrator kategorycznie zabronił mi się tam rozbijać namiotem:-( Koniec końców znalazłem skrawek wolnego miejsca w zagajniku leśnym niedaleko Warehouse z dala od ruchliwej drogi, co zapewniło mi spokój w nocy:-)


Samolot planowo odlatywał przed 9 rano więc z samego rana jeszcze po ciemku zwinąłem cały biwak i udałem się do McDonalda na śniadanie:-) Przy okazji sprezentowałem jednemu z pracowników całkiem spory zestaw jedzenia "polowego" oraz dezodorant i piankę do golenia! Nie chciałem mieć już żadnych problemów przy odprawie więc lepszego sposobu na "pozbycie" się potencjalnie kłopotliwych rzeczy nie mogłem wymyślić. Na pewno bym ich nie wyrzucił więc niech inna osoba ma z nich pożytek:-)

Samolot wystartował planowo i czekał mnie długi powrót do Polski. Z jesiennej Nowej Zelandii leciałem do Tokio, gdzie była z kolei wiosna:-) Znowu się nie wyspałem, a racje jedzenia serwowane na pokładzie były tak małe, że cały czas burczało mi w brzuchu. W Tokio szybko przemieściłem się na drugi terminal lotniska Narita, gdzie znajdował się mój hotel 9h. Była to najtańsza możliwość noclegu w okolicy, a oryginalne kapsuły do spania miały całkiem sporo miejsca w środku!


W zestawie, który otrzymałem przy zameldowaniu się w tym hotelu, była m.in: ultra lekka szczoteczka i pasta do zębów oraz cały zestaw sypialno-prysznicowy! Rankiem miałem już samolot do Warszawy, gdzie znalazłem się po ponad 11 godzinach lotu. Co ciekawe w Tokio było ponad 25 stopni ciepła, a stolica Polski powitała mnie prawie zimową aurą - było ledwie 5 stopni na plusie i porywisty wiatr! Oczywiście jak to w Polsce musiano się do czegoś przyczepić i straciłem sporo czasu na poszukiwaniu bagażu, który nie wiedzieć czemu wylądował na osobnej karuzeli obklejony taśmą z napisem "ponadwymiarowy"! Ciekawe, że w Auckland i Tokio ten sam bagaż był w porządku. Czym prędzej wsiadłem w pociąg z lotniska do Warszawy Zachodniej, gdzie po kwadransie miałem już bezpośredni pociąg do Tychów:-) Przed 21:00 byłem już w domu i po sytej kolacji z winem zacząłem zdawać relację z pobytu w Nowej Zelandii!

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz