Główny Szlak Beskidzki
Chyrowa - Wołosate
W nocy zaczął padać deszcz, ale tuż nad ranem się uspokoiło. Jak to dobrze, że wczoraj udało mi się tutaj dojść, bo dziś nie wyobrażałbym sobie przejścia przez wysokie i mokre trawy na Łysej Górze i Polanie! Po szybkim śniadaniu zdałem klucze od domu i ruszyłem ku pustelni św. Jana:-)
Drogą przez wieś wkrótce dotarłem w pobliże dawnej szkoły, w której spałem podczas mojego pierwszego przejścia GSB. Jest tam również agroturystyka, a w zasadzie pensjonat także czytającym ten blog w kwestii noclegu pozostawiam wybór:-) Jedna rzecz była niezmienna w Chyrowej zarówno w 2014 roku jak i teraz - tak samo padał deszcz:-(
Kawałek dalej w miejscu skrzyżowania trzech lokalnych dróg szlak wreszcie skręcał w las i niedaleko Kamiennej Góry skręcał do pustelni. Wędrówka przez bukowy las po deszczu była bardzo przyjemna.
Niestety moje buty już dogorywały:-( Zakupione jeszcze w Blenheim w Nowej Zelandii i tak wiele już przeszły, a ile razy były całkiem przemoczone nawet nie pamiętam. Miałem tylko nadzieję, że wytrzymają do Iwonicza gdzie spodziewałem się znaleźć jakiś sklep obuwniczy. Tymczasem dotarłem do pustelni św. Jana gdzie trochę odpocząłem i przy herbacie uciąłem sobie dłuższą rozmowę z jednym z zakonników.
Następnie zszedłem do cudownego źródełka po wodę i dalej już ruszyłem ku Nowej Wsi. Jak tylko skończył się asfalt to zaczął się koszmar, bo po deszczu było tak ślisko na zejściu, że kilka razy o mało się nie przewróciłem:-( Szlak na tym odcinku był rzadko uczęszczany i bardzo zarośnięty. Następna góra do zdobycia - Cergowa - była jak na wyciągnięcie ręki:-)
Woda w rzece Jasiołce była mocno wezbrana, a samo już podejście na Cergową równie zarośnięte i śliskie. Na szczycie był duży plac budowy i wykopana spora dziura, którą trzeba było obejść lasem. Podobno powstawała tu wieża widokowa!
Sama Cergowa bardzo wyróżnia się na tle innych gór w okolicy zwłaszcza bardzo stromą wschodnią jej częścią. Prowadzi tamtędy szlak - oczywiście grzbietem - i można zaobserwować jak potężne drzewa i tam potrafiły się zakorzenić! Z tak stromym stokiem nie spotkałem się w innych częściach naszych Beskidów - może poza Babią Górą - ale tu mamy górę o wysokości nieco powyżej 700 m.n.p.m.!
W kilku miejscach pojawiły się widoki na okolicę, a ja wkrótce byłem już na drodze asfaltowej ku Lubatowej.
W samej wsi zatrzymałem się żeby coś zjeść, a dalszy odcinek szlaku aż do Iwonicza - Zdroju miał być już wybitnie asfaltowy:-(
Wkrótce pojawiły się pierwsze obiekty Iwonicza-Zdroju jak amfiteatr czy zabytkowe drewniane wille z XIX wieku. Poprzez park zdrojowy dotarłem w pobliże przystanku busów, gdzie zasięgnąłem języka w sprawie sklepu z obuwiem. Pokierowano mnie ku drodze wylotowej z miasta i tam nabyłem jakieś buty sportowe, które miały mi wystarczyć do końca GSB.
Przyzwyczajony do butów z raczej wysoko uniesioną piętą sam byłem ciekaw czy dam radę przejść w nowych "płaskich" butach choćby 10km. Na szczęście między Imoniczem a Rymanowem szlak prowadził szeroką drogą leśną, która teraz po opadach deszczu była jeszcze na dodatek mega błotnista.
Do Rymanowa było już całkiem blisko, a na miejscu zacząłem się rozglądać za jakimś noclegiem, bo szans na dojście jeszcze tego samego dnia do Puław raczej nie było.
Tak też wylądowałem w przyziemiu jednego z domów:-) W kolejnym dniu pogoda na tyle się poprawiła, że pranie zdążyło mi wyschnąć przed wyjściem. Miał to być też pierwszy luźniejszy dzień, bo dystans do Puław był bardzo symboliczny. Yatzek i reszta żeńskiej ekipy spali gdzieś przed Iwoniczem więc wypadało się znowu spotkać na szlaku:-)
Przez zdrój rymanowski szlak prowadził dalej ku nieistniejącej wsi Wołtuszowa. Obok miejsca po cerkwi ustawiono ławki oraz oryginalne rzeźby, a dalej trzeba było się wznieść na pasmo Działu.
Wśród łąk nieistniejącej wsi wspiąłem się wkrótce do punktu, z którego otworzył się piękny widok na okolice Sanoka:-) Wcześniej jednak musiałem ostrożnie odpędzić żmiję, która za nic nie chciała opuścić swojego legowiska na szlaku!
Samo zejście lasem z Działu lepiej przemilczeć, bo ilość błota była jeszcze większa niż wczoraj w drodze do Rymanowa! Wszędzie było słychać pracę pił spalinowych i miałem tylko nadzieję, że w nieczynnej jeszcze bazie namiotowej nad Wisłoczkiem będzie spokój.
Było tak jak przewidziałem i nawet udało mi się nabrać wody ze studni bardzo zmyślnym plastikowym czerpakiem:-) Dalszy odcinek do Puław miał być znowu pod znakiem asfaltu więc przy okazji ucieczki przed palącym słońcem pozwiedzałem pozostałości cmentarza i cerkwisko po wysiedlonej wsi Tarnawka.
Wkrótce też znalazłem się nad Wisłokiem, który w okolicy miał swój malowniczy przełom.
Puławy Dolne były już blisko. Wieś tą jak i Puławy Górne zasiedlili po wojnie w latach 60-tych zielonoświątkowcy z Zaolzia i widać było, że mieli szczere chęci by tu pozostać, bo wieś nie podzieliła losu pozostałych wysiedlonych w okolicy. Dziś to znane miejsce wypoczynku zarówno w lecie jak i zimie, bo wyciągi narciarskie i kolejka krzesełkowa pod Kiczerą czasami są już czynne na początku sezonu zimowego!
W pobliżu zboru (kościoła) zielonoświątkowców mieliśmy też z Joanną zaklepany nocleg w agroturystyce Salamander. Luźny dzień bardzo się przydał, bo nogi jakoś nie za bardzo chciały się przyzwyczaić do nowych butów:-) To chyba przez cienką podeszwę, bo zwłaszcza na asfalcie każdy krok był męką!
Yatzek z Aelitą dotarli chyba później i przenocowali trochę dalej w górę miejscowości. Na miejscu zrobiłem resztę prania, które do wieczora zdążyło wyschnąć na balkonie. A potem był prysznic i syta obiado-kolacja:-) Rankiem podjęto nas też duuużym śniadaniem i mieliśmy obawy czy aby gospodyni nie przesadziła z ilością!
Czego nie udało się zjeść na miejscu to pozwolono zabrać nam na dalszą drogę:-) Pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy na szlak w kierunku Tokarni. Droga prowadziła nas wśród łąk, a wkrótce skręciła w las i po krótkim podejściu byliśmy już na Skibcach!
W okolicy szczytu Wilcze Budy miałem tą (nie)przyjemność spotkać, podczas pierwszego mojego przejścia GSB w 2014 roku, wilka! Na tyle dziwnie się on wtedy zachowywał, że musiałem go głęboko obejść lasem, bo ze szlaku zejść nie chciał. I tym razem znaleźliśmy wilka, ale na szczęście tylko ślady, które świadczyły o sporej populacji tego drapieżnika w okolicy:-)
Na Tokarnię było już blisko i na szczycie postanowiliśmy zaczekać na Yatzka i Aelitę przy okazji kontemplując widoki na Pasmo Bukowskie:-) Reszta grupy wkrótce dotarła i razem już kontynuowaliśmy szlak do Przybyszowa.
Otworzyły się piękne widoki na wschód z coraz bliższymi Bieszczadami oraz pobliską górą Kamień, która była w następnej kolejności do wyjścia:-)
W samym Przybyszowie był tylko jeden budynek, którym była prywatna całoroczna chatka. Gospodarz miał nawet piwo schłodzone w pobliskim potoku więc odpoczynek był dla nas i przyjemny i pożyteczny:-) W razie niepogody jest to też jedyne ciepłe miejsce z noclegiem pod dachem na długim dystansie między Puławami a Komańczą!
W drodze na kamień minęliśmy dawny cmentarz przycerkiewny, wokół którego narosło mnóstwo Barszczu Sosnowskiego! Akurat teraz kwitła ta roślina więc o dotykaniu jej raczej nie było mowy. Ciekawe czy kiedyś uda się ją skutecznie usunąć z polskiego krajobrazu?
Reszta szlaku na szczęście była już pozbawiona tego "intruza". Mijając zalesione pasmo Kamienia wkrótce znowu byliśmy na łąkach:-) Przed nami była kolejna góra - Wahalowski Wierch - gdzie chcieliśmy zrobić kolejny przystanek.
Wcześniej jednak zgubiliśmy gdzieś szlak i przez kolejne łąki wędrowaliśmy "na czuja" pośród ogromnych stosów zbelowanego siana:-) Szczyt Wahalowskiego Wierchu wieńczyła pozostałość po wieży triangulacyjnej więc szybko go namierzyliśmy.
Moje stopy powoli przekonywały się do nowego obuwia, a na szczycie ktoś zostawił sportowe Elbrusy! Widocznie wolał iść dalej boso:-) Do Komańczy było już tylko zejście i wkrótce widokowa łąka się skończyła i resztę drogi pokonywaliśmy lasem.
W schronisku w Komańczy mieliśmy z Joanną nocleg, a Yatzek z Aelitą postanowili pójść jeszcze dalej już w Bieszczady w okolice Duszatyna - SZACUN!!! Wstępnie umówiliśmy się na spotkanie jutro gdzieś za Chryszczatą:-) Po obowiązkowym piwku pożegnaliśmy się i sprawdziliśmy z Joanną schroniskową kuchnię pod kątem czegoś konkretnego na kolację.
Pożegnaliśmy też Beskid Niski, a reszta szlaku miał już być tylko w Bieszczadach:-) W nocy znowu przeszła burza z deszczem, ale ranek powitał nas pięknym słońcem! Czym prędzej ruszyliśmy w drogę, bo i dystans do Cisnej był spory. Wcześniej jeszcze zrobiliśmy drobne zakupy we wsi i za drewnianym kościołem skręciliśmy w stronę Prełuk:-)
Wybraliśmy wariant drogowy i po dwóch kwadransach byliśmy już po drugiej stronie rzeki Osławy. Kolejny odcinek asfaltowy miał być na szczęście tylko w okolice Duszatyna. Na miejscu w dawnym budynku kolejki leśnej znajdował się niewielki sklepik oraz było lane piwo, którego wypadało się już napić:-)
Za Duszatynem szlak już definitywnie skręcił w las i zaczęło się mozolne podejście na Chryszczatą:-( Na domiar złego przed pierwszym z Jeziorek Duszatyńskich znowu zaczęło padać!
Na szczęście nim dotarliśmy do górnego i większego z jeziorek zaczęło się przejaśniać:-) To właśnie dzięki opadom, a właściwie mega-opadom, które trwały tu ponad tydzień na początku XX wieku, powstały owe jeziorka! Ziemia już była tak nasiąknięta wodą, że w końcu i sam górotwór nie wytrzymał i zsunął się wywołując ogromy huk, a przy okazji tarasując wiele cieków wodnych. Do dziś zachowały się dwa z trzech powstałych wtedy jeziorek, a teren osuwiska został objęty ochroną rezerwatową.
Do Chryszczatej było już blisko, a las po chwilowych opadach fantazyjne parował:-)
Jeszcze tylko minęliśmy niewielki cmentarzyk wojenny z 1915 roku i już byliśmy na szczycie:-) Podobnie jak na Turbaczu i Radziejowej znajdował się tu wysoki betonowy słup. Obok w wiacie zjedliśmy drugie śniadanie i skontaktowaliśmy się z resztą grupy. Yaztek z Aelitą byli już gdzieś w drodze na Przełęcz Żebrak.
Samych mogił z I Wojny Światowej było jeszcze po drodze sporo. Teren ten był przez dłuższy czas linią frontu między wojskami Austro-Węgier a Rosją, a same walki utknęły tu w okopach na ponad pół roku. Na przełęczy w nowiuśkiej wiacie była już reszta ekipy:-)
Pozostało jeszcze wdrapać się na Jaworne skąd już grzbietem szlak prowadził dalej ku bacówce pod Honem. Istniała szansa na jakieś widoki w niewielu miejscach, ale i tak w większości szło się lasem.
Wkrótce osiągnęliśmy najwyższy punkt tego dnia, czyli Wołosań skąd już tylko parę górek zostało jeszcze do bacówki:-)
Gdzieś przed Osiną był najlepszy punkt widokowy tego dnia i tam też odpoczęliśmy już wszyscy kontemplując przy okazji panoramę pasma granicznego z Hyrlatą na pierwszym planie:-)
Zostało nam tylko strome zejście wzdłuż nieczynnego już wyciągu narciarskiego i byliśmy na mecie dzisiejszego odcinka. W bacówce pod Honem zostaliśmy z Joanną na noc, a Yatzek z Aelitą zeszli jeszcze do centrum Cisnej. Wcześniej jednak przeczekali jeszcze kolejny tego dnia deszcz.
Nazajutrz znowu powitało nas słońce, a dystans był równie konkretny jak wczoraj, bo chcieliśmy dotrzeć przez Jasło i Smerek na Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej. W Cisnej uzupełniliśmy zakupy i mijając pomnik w miejscu katastrofy śmigłowca zaczęliśmy się coraz wyżej wznosić:-)
Liczyliśmy na to, że uda nam się zobaczyć chociaż ślady niedźwiedzia, ale wszędzie wokoło słychać było pracę pił spalinowych więc z pewnością wszystkie misie stąd pouciekały:-( Im wyżej się wznosiliśmy tym piękniejsze widoki się za to pojawiały.
Wkrótce znaleźliśmy się na Małym Jaśle, a do granicy państwa było już niedaleko.
Na samym Jaśle za to wiało w najlepsze więc czym prędzej się stamtąd ewakuowaliśmy na Okrąglik:-)
Z samego Okrąglika udaliśmy się w kierunku wschodnim gdzie, przy rozejściu się szlaków czerwonego i niebieskiego, poczekaliśmy na Yatzka z Aelitą. Wypadała już pora przedobiadowa więc "naładowaliśmy akumulatory" przed dalszym odcinkiem przez Fereczatą do Smereka:-)
W samym Smereku był kolejny "popas", po którym czekało nas ostanie większe podejście w tym dniu - na Smerek:-) Ale wcześniej trzeba było podreptać znowu kilka kilometrów asfaltem do punktu kasowego parku, który na szczęście był zamknięty. Pod pierwszą wiatą zalegliśmy na chwilę, a później Yatzek sprawdził jakość wody z pobliskiego źródełka:-)
W końcu zaczęły się połoniny i ostatnie podejście pod Smerek. Pogoda dalej była ładna, a dookolne widoki co rusz zatrzymywały mnie na sesję foto:-)
Zaczekałem poniżej na resztę ekipy i przy coraz silniejszym wietrze kontynuowaliśmy dalej marsz ku Przełęczy Orłowicza.
Pozostało nam jeszcze wdrapać się na Osadzki i liczyć na wolne miejsca w schronisku na Połoninie Wetlińskiej. Pogoda nadal się utrzymywała i chmur, przynajmniej na zachodzie, było niewiele, a to mogło oznaczać piękny zachód słońca:-)
Na miejscu dowiedziałem się, że schronisko nie należało już do PTTK i nowym gospodarzem był teraz Bieszczadzki Park Narodowy. Z karty dań zniknęło wszystko oprócz herbaty i kawy i jakoś tak było dziwnie bez Lutka Pińczuka:-( Zaklepaliśmy sobie miejsca noclegowe, a na zewnątrz powoli zaczynał się spektakl światła!!!
Tak czerwone słońce o zachodzie nie zwiastowało nic dobrego w pogodzie:-( Yatzek z Aelitą jednak postanowili jeszcze zejść do Brzegów Górnych na nocleg, a my dostaliśmy pokój po zachodniej stronie schroniska. Dla mnie było legowisko pod oknem:-) Po sytej kolacji zdążyłem jeszcze odwiedzić przybytek rodem z najgorszych koszmarów, gdzie zimą lepiej nie zachodzić:-)
Zgodnie z przewidywaniami pogoda się zepsuła, a na poprawę mogliśmy liczyć dopiero ok. godziny 14:-( Chmury gęsto zasłoniły całą połoninę, a porywisty wiatr i zacinający deszcz długo nie pozwalały nikomu ruszyć na szlak. Pozostało nam czekanie na poprawę i zabawa ze schroniskowym kotkiem.
Punktualnie o 14 przestało padać! Ruszyliśmy więc na dół do Brzegów Górnych, a tuż poniżej pierwszej mijanej skały nawet otworzył się jakiś widok. Chmury powoli dźwigały się i z biegiem dnia zniknęły zupełnie. Na dole wyszło nawet słońce i tak już było do końca dnia;-)
Na dole spotkaliśmy się z Yatzkiem i Aelitą, którzy noc spędzili w pobliżu pola namiotowego. Mostek na szlaku w kierunku Połoniny Caryńskiej został zerwany i postanowili wyjść na nią inną drogą alternatywną. My tymczasem z Joanną zjedliśmy coś obok i kupiliśmy sobie po jednym Żubrze w puszce:-)
Z uwagi na to, że było już późno, to zaplanowaliśmy tylko dystans do Ustrzyk Górnych skąd jutro chcieliśmy przejść ostatni odcinek do mety w Wołosatem. Po chwili byliśmy już na uszkodzonym mostku, który akurat do niczego nie był nam potrzebny. Jeden skok przez potok i byliśmy z powrotem na szlaku:-)
Wkrótce też zaczęła się połonina i przy pełnym słońcu dalej kontynuowaliśmy marsz do góry. W miejscu gdzie był niewielki, ale chłodny ciek wodny szybko wylądowały nasze Żubry, a po krótkiej chwili miały już odpowiednią temperaturę do spożycia:-)
Po chwili byliśmy już w najwyższym punkcie Połoniny Caryńskiej. Widoki pod wieczór były super i zejście do Ustrzyk Górnych trochę nam zajęło, bo i fotografować było co:-)
W samych Ustrzykach załatwiliśmy sobie nocleg w Kremenarosie, a kolacja wypadła obok w barze:-) Znowu zapowiadano jakieś burze i deszcze w dniu następnym więc szybko zdecydowaliśmy, że wstajemy o 5 rano i ruszamy skoro świt na ostatni etap GSB:-) O ile z pobudką o tak wczesnej porze był trochę problem, to już jak ruszyliśmy w drogę to jakoś to lepiej poszło.
Szybko minęliśmy wiatę w lesie i wkrótce zaczęło się podejście połoniną na Szeroki Wierch. Z kolejnych mijanych wzniesień mogliśmy podziwiać przebyty już od kilku dni dystans:-)
Nagle ni z tego ni z owego przewaliła się przez Szeroki ciężka chmura i przez dobrą chwilę widoczność strasznie spadała:-( Mieliśmy tylko nadzieję, że dalej już będzie lepiej. I faktycznie tuż przed zejściem na przełęcz pod Tarnicą niebo zaczęło się przecierać!
Na samą Tarnicę się nie wybraliśmy, bo GSB tam nie prowadził, a czekało nas teraz przejście najpiękniejszym odcinkiem tego szlaku:-) Trawersując Krzemień i Kopę Bukowską zmierzaliśmy na najwyższy punkt szlaku w Bieszczadach - Halicz!
Na samym Haliczu odpoczęliśmy trochę i ruszyliśmy w kierunku Rozsypańca i Przełęczy Bukowskiej. Aż szkoda było, że kończyła się już nasza przygoda z najdłuższym szlakiem w polskich górach. Gdyby on był jeszcze troszkę dłuższy...
Widoki były przednie i można było dostrzec już góry na Ukrainie. Aparatem uwieczniłem w zasadzie wszystko co było w promieniu 360 stopni. Ostatnie kilometry do Przełęczy Bukowskiej pokonywaliśmy już przy porywistym wietrze.
Na samej przełęczy nie mogło zabraknąć fotki ze słupami granicznymi polskim i ukraińskim na tle Kińczyka Bukowskiego:-) Całe szczęście, że nie było pograniczników, bo ostatnio jak tu byłem to o mało nie wlepili mi mandatu za zejście ze szlaku! Tak się skupiłem na tym zdjęciu, że Joanna zdążyła już ujść spory kawałek w kierunku Wołosatego.
Zresztą bliżej wiaty ustawiono podobne słupki:-) Więc pozostał nam już tylko nudnawy i utwardzony, a miejscami asfaltowy odcinek do mety szlaku.
W oddali było już słychać nadchodzącą burzę, a nam został już symboliczny dystans do punktu z końcową kropką:-) I wreszcie jest! Szybko fotografujemy się na mecie GSB i szukamy jakiegoś busa żeby w miarę sprawnie i szybko dostać się z powrotem do Ustrzyk Górnych.
Okazją dostajemy się na miejsce skąd po chwili ja odjeżdżam do Katowic, a Joanna przez Rzeszów do Gdyni. Ach fajna to była wycieczka:-)
Będąc już koło Wetliny skontaktowałem się z Yatzkiem i potwierdził również ukończenie całego szlaku jeszcze nim dotarła tam burza. Także cała grupa mogła uznać wycieczkę za udaną:-)
Podsumowanie
Przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego zajęło nam 20 dni. Prócz kilku dni deszczowych reszta była w sam raz jeśli chodzi o pogodę:-) Nie mieliśmy żadnych problemów z nawigowaniem, bo szlak był doskonale oznakowany. Jedyny problem w przyszłości może stanowić odcinek przez Zakopiankę gdzie pracę budowlane wciąż się posuwają i ruch maszyn jest większy.
Nie było również żadnych problemów z noclegami, ale warto wziąć ze sobą namiot tak jak ja i Yatzek, aby chociaż kilka nocy spędzić jak "rasowy" i niezależny turysta:-) Większych kłopotów z zaopatrzeniem w żywność również nie zaobserwowaliśmy. Szlak przebiega przez wiele wsi i miast, a zapas "paszy" na 2-3 dni chyba aż tak nie zaciąży w plecaku:-p
Wydawnictwo Compass wydało już kolejny raz poręczny przewodnik po GSB, w którym znajduje się zestaw map całego szlaku oraz bardzo dokładne opisy i ciekawostki dotyczące mijanych miejscowości. Warto się w niego zaopatrzyć zamiast dźwigać kilka osobnych map:-)
Dystans 500 kilometrów jest do zrobienia w optymalnym czasie 18-20 dni. Oczywiście można go przejść szybciej, ale to już zostawmy turystom z zacięciem "sportowym". Oczywiście poza latem na czas przejścia będzie miała wpływ również pora roku i związana z tym długość dnia, ale to już zostawiam do przemyślenia potencjalnemu piechurowi. W końcu każdy z nas ma swoją ulubioną porę roku na długie wycieczki.
Na koniec nie pozostaje mi nic innego jak tylko polecić przejście tego najdłuższego szlaku w polskich górach. A jak już ktoś zasmakuje długodystansowych wędrówek, to w następnej kolejności czekają o wiele dłuższe szlaki zagranicą:-)
Wybraliśmy wariant drogowy i po dwóch kwadransach byliśmy już po drugiej stronie rzeki Osławy. Kolejny odcinek asfaltowy miał być na szczęście tylko w okolice Duszatyna. Na miejscu w dawnym budynku kolejki leśnej znajdował się niewielki sklepik oraz było lane piwo, którego wypadało się już napić:-)
Za Duszatynem szlak już definitywnie skręcił w las i zaczęło się mozolne podejście na Chryszczatą:-( Na domiar złego przed pierwszym z Jeziorek Duszatyńskich znowu zaczęło padać!
Na szczęście nim dotarliśmy do górnego i większego z jeziorek zaczęło się przejaśniać:-) To właśnie dzięki opadom, a właściwie mega-opadom, które trwały tu ponad tydzień na początku XX wieku, powstały owe jeziorka! Ziemia już była tak nasiąknięta wodą, że w końcu i sam górotwór nie wytrzymał i zsunął się wywołując ogromy huk, a przy okazji tarasując wiele cieków wodnych. Do dziś zachowały się dwa z trzech powstałych wtedy jeziorek, a teren osuwiska został objęty ochroną rezerwatową.
Do Chryszczatej było już blisko, a las po chwilowych opadach fantazyjne parował:-)
Jeszcze tylko minęliśmy niewielki cmentarzyk wojenny z 1915 roku i już byliśmy na szczycie:-) Podobnie jak na Turbaczu i Radziejowej znajdował się tu wysoki betonowy słup. Obok w wiacie zjedliśmy drugie śniadanie i skontaktowaliśmy się z resztą grupy. Yaztek z Aelitą byli już gdzieś w drodze na Przełęcz Żebrak.
Samych mogił z I Wojny Światowej było jeszcze po drodze sporo. Teren ten był przez dłuższy czas linią frontu między wojskami Austro-Węgier a Rosją, a same walki utknęły tu w okopach na ponad pół roku. Na przełęczy w nowiuśkiej wiacie była już reszta ekipy:-)
Pozostało jeszcze wdrapać się na Jaworne skąd już grzbietem szlak prowadził dalej ku bacówce pod Honem. Istniała szansa na jakieś widoki w niewielu miejscach, ale i tak w większości szło się lasem.
Wkrótce osiągnęliśmy najwyższy punkt tego dnia, czyli Wołosań skąd już tylko parę górek zostało jeszcze do bacówki:-)
Gdzieś przed Osiną był najlepszy punkt widokowy tego dnia i tam też odpoczęliśmy już wszyscy kontemplując przy okazji panoramę pasma granicznego z Hyrlatą na pierwszym planie:-)
Zostało nam tylko strome zejście wzdłuż nieczynnego już wyciągu narciarskiego i byliśmy na mecie dzisiejszego odcinka. W bacówce pod Honem zostaliśmy z Joanną na noc, a Yatzek z Aelitą zeszli jeszcze do centrum Cisnej. Wcześniej jednak przeczekali jeszcze kolejny tego dnia deszcz.
Nazajutrz znowu powitało nas słońce, a dystans był równie konkretny jak wczoraj, bo chcieliśmy dotrzeć przez Jasło i Smerek na Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej. W Cisnej uzupełniliśmy zakupy i mijając pomnik w miejscu katastrofy śmigłowca zaczęliśmy się coraz wyżej wznosić:-)
Liczyliśmy na to, że uda nam się zobaczyć chociaż ślady niedźwiedzia, ale wszędzie wokoło słychać było pracę pił spalinowych więc z pewnością wszystkie misie stąd pouciekały:-( Im wyżej się wznosiliśmy tym piękniejsze widoki się za to pojawiały.
Wkrótce znaleźliśmy się na Małym Jaśle, a do granicy państwa było już niedaleko.
Na samym Jaśle za to wiało w najlepsze więc czym prędzej się stamtąd ewakuowaliśmy na Okrąglik:-)
Z samego Okrąglika udaliśmy się w kierunku wschodnim gdzie, przy rozejściu się szlaków czerwonego i niebieskiego, poczekaliśmy na Yatzka z Aelitą. Wypadała już pora przedobiadowa więc "naładowaliśmy akumulatory" przed dalszym odcinkiem przez Fereczatą do Smereka:-)
W samym Smereku był kolejny "popas", po którym czekało nas ostanie większe podejście w tym dniu - na Smerek:-) Ale wcześniej trzeba było podreptać znowu kilka kilometrów asfaltem do punktu kasowego parku, który na szczęście był zamknięty. Pod pierwszą wiatą zalegliśmy na chwilę, a później Yatzek sprawdził jakość wody z pobliskiego źródełka:-)
W końcu zaczęły się połoniny i ostatnie podejście pod Smerek. Pogoda dalej była ładna, a dookolne widoki co rusz zatrzymywały mnie na sesję foto:-)
Zaczekałem poniżej na resztę ekipy i przy coraz silniejszym wietrze kontynuowaliśmy dalej marsz ku Przełęczy Orłowicza.
Pozostało nam jeszcze wdrapać się na Osadzki i liczyć na wolne miejsca w schronisku na Połoninie Wetlińskiej. Pogoda nadal się utrzymywała i chmur, przynajmniej na zachodzie, było niewiele, a to mogło oznaczać piękny zachód słońca:-)
Na miejscu dowiedziałem się, że schronisko nie należało już do PTTK i nowym gospodarzem był teraz Bieszczadzki Park Narodowy. Z karty dań zniknęło wszystko oprócz herbaty i kawy i jakoś tak było dziwnie bez Lutka Pińczuka:-( Zaklepaliśmy sobie miejsca noclegowe, a na zewnątrz powoli zaczynał się spektakl światła!!!
Tak czerwone słońce o zachodzie nie zwiastowało nic dobrego w pogodzie:-( Yatzek z Aelitą jednak postanowili jeszcze zejść do Brzegów Górnych na nocleg, a my dostaliśmy pokój po zachodniej stronie schroniska. Dla mnie było legowisko pod oknem:-) Po sytej kolacji zdążyłem jeszcze odwiedzić przybytek rodem z najgorszych koszmarów, gdzie zimą lepiej nie zachodzić:-)
Zgodnie z przewidywaniami pogoda się zepsuła, a na poprawę mogliśmy liczyć dopiero ok. godziny 14:-( Chmury gęsto zasłoniły całą połoninę, a porywisty wiatr i zacinający deszcz długo nie pozwalały nikomu ruszyć na szlak. Pozostało nam czekanie na poprawę i zabawa ze schroniskowym kotkiem.
Punktualnie o 14 przestało padać! Ruszyliśmy więc na dół do Brzegów Górnych, a tuż poniżej pierwszej mijanej skały nawet otworzył się jakiś widok. Chmury powoli dźwigały się i z biegiem dnia zniknęły zupełnie. Na dole wyszło nawet słońce i tak już było do końca dnia;-)
Na dole spotkaliśmy się z Yatzkiem i Aelitą, którzy noc spędzili w pobliżu pola namiotowego. Mostek na szlaku w kierunku Połoniny Caryńskiej został zerwany i postanowili wyjść na nią inną drogą alternatywną. My tymczasem z Joanną zjedliśmy coś obok i kupiliśmy sobie po jednym Żubrze w puszce:-)
Z uwagi na to, że było już późno, to zaplanowaliśmy tylko dystans do Ustrzyk Górnych skąd jutro chcieliśmy przejść ostatni odcinek do mety w Wołosatem. Po chwili byliśmy już na uszkodzonym mostku, który akurat do niczego nie był nam potrzebny. Jeden skok przez potok i byliśmy z powrotem na szlaku:-)
Wkrótce też zaczęła się połonina i przy pełnym słońcu dalej kontynuowaliśmy marsz do góry. W miejscu gdzie był niewielki, ale chłodny ciek wodny szybko wylądowały nasze Żubry, a po krótkiej chwili miały już odpowiednią temperaturę do spożycia:-)
Po chwili byliśmy już w najwyższym punkcie Połoniny Caryńskiej. Widoki pod wieczór były super i zejście do Ustrzyk Górnych trochę nam zajęło, bo i fotografować było co:-)
W samych Ustrzykach załatwiliśmy sobie nocleg w Kremenarosie, a kolacja wypadła obok w barze:-) Znowu zapowiadano jakieś burze i deszcze w dniu następnym więc szybko zdecydowaliśmy, że wstajemy o 5 rano i ruszamy skoro świt na ostatni etap GSB:-) O ile z pobudką o tak wczesnej porze był trochę problem, to już jak ruszyliśmy w drogę to jakoś to lepiej poszło.
Szybko minęliśmy wiatę w lesie i wkrótce zaczęło się podejście połoniną na Szeroki Wierch. Z kolejnych mijanych wzniesień mogliśmy podziwiać przebyty już od kilku dni dystans:-)
Nagle ni z tego ni z owego przewaliła się przez Szeroki ciężka chmura i przez dobrą chwilę widoczność strasznie spadała:-( Mieliśmy tylko nadzieję, że dalej już będzie lepiej. I faktycznie tuż przed zejściem na przełęcz pod Tarnicą niebo zaczęło się przecierać!
Na samą Tarnicę się nie wybraliśmy, bo GSB tam nie prowadził, a czekało nas teraz przejście najpiękniejszym odcinkiem tego szlaku:-) Trawersując Krzemień i Kopę Bukowską zmierzaliśmy na najwyższy punkt szlaku w Bieszczadach - Halicz!
Na samym Haliczu odpoczęliśmy trochę i ruszyliśmy w kierunku Rozsypańca i Przełęczy Bukowskiej. Aż szkoda było, że kończyła się już nasza przygoda z najdłuższym szlakiem w polskich górach. Gdyby on był jeszcze troszkę dłuższy...
Widoki były przednie i można było dostrzec już góry na Ukrainie. Aparatem uwieczniłem w zasadzie wszystko co było w promieniu 360 stopni. Ostatnie kilometry do Przełęczy Bukowskiej pokonywaliśmy już przy porywistym wietrze.
Na samej przełęczy nie mogło zabraknąć fotki ze słupami granicznymi polskim i ukraińskim na tle Kińczyka Bukowskiego:-) Całe szczęście, że nie było pograniczników, bo ostatnio jak tu byłem to o mało nie wlepili mi mandatu za zejście ze szlaku! Tak się skupiłem na tym zdjęciu, że Joanna zdążyła już ujść spory kawałek w kierunku Wołosatego.
Zresztą bliżej wiaty ustawiono podobne słupki:-) Więc pozostał nam już tylko nudnawy i utwardzony, a miejscami asfaltowy odcinek do mety szlaku.
W oddali było już słychać nadchodzącą burzę, a nam został już symboliczny dystans do punktu z końcową kropką:-) I wreszcie jest! Szybko fotografujemy się na mecie GSB i szukamy jakiegoś busa żeby w miarę sprawnie i szybko dostać się z powrotem do Ustrzyk Górnych.
Okazją dostajemy się na miejsce skąd po chwili ja odjeżdżam do Katowic, a Joanna przez Rzeszów do Gdyni. Ach fajna to była wycieczka:-)
Będąc już koło Wetliny skontaktowałem się z Yatzkiem i potwierdził również ukończenie całego szlaku jeszcze nim dotarła tam burza. Także cała grupa mogła uznać wycieczkę za udaną:-)
Podsumowanie
Przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego zajęło nam 20 dni. Prócz kilku dni deszczowych reszta była w sam raz jeśli chodzi o pogodę:-) Nie mieliśmy żadnych problemów z nawigowaniem, bo szlak był doskonale oznakowany. Jedyny problem w przyszłości może stanowić odcinek przez Zakopiankę gdzie pracę budowlane wciąż się posuwają i ruch maszyn jest większy.
Nie było również żadnych problemów z noclegami, ale warto wziąć ze sobą namiot tak jak ja i Yatzek, aby chociaż kilka nocy spędzić jak "rasowy" i niezależny turysta:-) Większych kłopotów z zaopatrzeniem w żywność również nie zaobserwowaliśmy. Szlak przebiega przez wiele wsi i miast, a zapas "paszy" na 2-3 dni chyba aż tak nie zaciąży w plecaku:-p
Wydawnictwo Compass wydało już kolejny raz poręczny przewodnik po GSB, w którym znajduje się zestaw map całego szlaku oraz bardzo dokładne opisy i ciekawostki dotyczące mijanych miejscowości. Warto się w niego zaopatrzyć zamiast dźwigać kilka osobnych map:-)
Dystans 500 kilometrów jest do zrobienia w optymalnym czasie 18-20 dni. Oczywiście można go przejść szybciej, ale to już zostawmy turystom z zacięciem "sportowym". Oczywiście poza latem na czas przejścia będzie miała wpływ również pora roku i związana z tym długość dnia, ale to już zostawiam do przemyślenia potencjalnemu piechurowi. W końcu każdy z nas ma swoją ulubioną porę roku na długie wycieczki.
Na koniec nie pozostaje mi nic innego jak tylko polecić przejście tego najdłuższego szlaku w polskich górach. A jak już ktoś zasmakuje długodystansowych wędrówek, to w następnej kolejności czekają o wiele dłuższe szlaki zagranicą:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz